“Tenet” to markowy reżyser, kosmiczny budżet i światowa kampania promo. No i co? No i gorzej nie można było wybrać testera. Bo “Tenet” to zimne, przeładowane megawidowisko, które niby doceniamy, ale z kina wybiegamy z ulgą.
Bo cóż oglądamy? Dziwaczną nolanową hybrydę. Strukturę filmu szpiegowskiego w konwencji bondowskiej – śmigamy po całym świecie, wraz z globalnymi przestępcami i globalnymi agentami. Do tego dołożono zadęcie science-fiction w wersji intelektualnej, z rozprawką na temat istoty czasu, odwróconej entropii itd. A wszystko rozegrane z zegarmistrzowską precyzją, bo niektóre postacie poruszają się ku przyszłości, a inne ku przeszłości, niektóre są na ekranie zduplikowane, a plany czasowe się mieszają. Efekt jest niestety taki, że przed oczami wszystko furczy i huczy, ale jesteśmy coraz bardziej umęczeni. I niby powinniśmy dać się filmowi ponieść, nie wgryzając się nawet w każdą myśl złotą, ale nijak nie potrafimy.
W każdym razie podziwiam pana Nolana, który wyrobił sobie taką pozycję w Hollywood, że dostaje megabudżet na swoje fascynacje. Bo to, że ma lekką obsesję na punkcie czasu, wiemy już od “Memento”, czyli od dwóch dekad. Tym razem jednak przekombinował, bo film momentami zmienia się w wykład o fizyce świata naszego.
Tak więc oglądamy pana komandosa, który bierze udział w operacji na Ukrainie (nawiązanie do dramatu w teatrze na Dubrowce). Akcja jest dla niego testem – po niej zaczyna badać sprawę rosyjskiego oligarchy, który ma dostęp do technologii z przyszłości, umożliwiającej odwracanie funkcjonowania w czasie. Czyli wszystko dzieje się wspak, kule wracają do luf, rany znikają.
Można w tej produkcji parę plusów uchwycić, choćby wycieczki w stronę problemów współczesności – od terroryzmu i złych oligarchów, po bardziej kameralną sprawę dramatów w patriarchalnych rodzinach. Albo gdzieś z tła przebijającą myśl głęboką o tym, co się nigdy nie wydarzyło - złego i dobrego - a jak niewiele trzeba było, żeby wydarzyć się mogło. Ale wrażenie mam nieodparte, że to tylko haczyki, przyciągające nas do opowieści, z której Nolan chciał zrobić fabularne arcydziełko. Nie wyszło. Choćby dlatego, że żaden z bohaterów nas nie rusza w żadną stronę, ani sympatii, ani antypatii, a co za tym idzie wszystkie problemy też jakoś stygną.
Aktorzy? Zestaw mocny, ale w filmie, w którym istotą jest misterna układanka i widowisko, ich rola była nieciekawa. Kenneth Branagh jako oligarcha gra fajnie, ale trochę za bardzo szarżuje, Robert Pattinson udowadnia, że jest dla niego aktorskie życie po odgrywaniu wampira. John David Washington jako główny heros jest z lekka nijaki. Aż się tęskni do soczystych, czarnoskórych gwiazd sprzed dwóch dekad.
