Autorzy raportu „Szczęśliwy Dom. Dzielnica różnorodnych potrzeb” zbadali poziom szczęścia mieszkańców dzielnic w dwunastu największych miastach w Polsce. Autorami raportu nie są naukowcy, lecz pracownicy związani z ThinkCo i Otodom, a więc firmami analizującymi rynek mieszkaniowy. Trudno zatem nazwać ich ekspertami od ludzkich uczuć oraz emocji w ogólności i od szczęścia w szczególności.
Prawdopodobnie z tego powodu wnioski wyciągane z tych badań są dość płytkie. Jak na przykład teza, że nasze dzielnica uszczęśliwiają nas bardziej niż całe miasta m.in. z powodu czasochłonnego przemieszczania się między różnymi częściami miasta i nieznajomości innych dzielnic niż swoja własna. Też mi odkrycie! Mój syn chwali sobie gniazdko przy ulicy Kijowskiej na Bartodziejach, a więc w dzielnicy, która wespół z Bielawami - zdaniem autorów raportu - tulą i pieszczą bydgoszczan najszczęśliwszych z powodu miejsca zamieszkania. Ja natomiast jeździć w tę okolicę nie lubię. I, uchowaj Boże, nie znaczy to o zaburzonych relacjach z synem czy synową. Nie lubię tam jeździć, bo zwykle wiele minut muszę pokręcić się po Kijowskiej, zanim wypatrzę kawałek miejsca do zaparkowania auta. Gdy zaś już się gdzieś wcisnę, to zwykle nie mam pewności, czy stoję zgodnie z przepisami, a tam o rzut beretem jest komisariat. Nawiasem mówiąc, podobne rozterki odczuwam, gdy muszę odwiedzić kogoś na Wyżynach, które też znalazły się wysoko w rankingu dzielnic szczęśliwych ludzi.
Syn nie ma tego problemu, bo parkuje w podziemnym garażu pod swoim blokiem. Gotów byłbym jednak założyć się, że jego samopoczucie nie pogorszyłoby się, a wręcz przeciwnie, gdyby przyszło mu przenieść się z bloku na Bartodziejach do domku jednorodzinnego na Miedzyniu czy Jarach - dzielnicach, które w rankingu szczęśliwości znalazły się w ogonie.
Ja też nie jestem ekspertem od szczęścia mieszczucha, lecz na podstawie tej z kolei obserwacji zaryzykowałbym hipotezę o tym, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Być może ludziom z Bartodziejów do szczęścia wystarczy dach nad głową, bliskość centrum miasta i dobre z nim skomunikowanie, a na dokładkę ryneczek przy „Bartoszu”, Lidl, Biedronka i romantyczna ławeczka w krzakach nad Balatonem. Zdecydowanie nie wystarcza to natomiast do błogostanu komuś, kto wspiął się już na materialny poziom 200-metrowego domu z 1000-metrowym ogrodem.
Są na szczęście w raporcie ThinkCo i Otodom ustalenia, które dały mi więcej do myślenia. Nie dotyczą one jednak samej Bydgoszczy, tylko ogólnej perspektywy mieszkańców dużych miast w Polsce.
„Dla 29% osób - czytam na przykład w omawianym tu raporcie - kluczowy jest dogodny dostęp do sklepów – codzienne sprawy chcemy załatwić w bezpośredniej okolicy. Kolejnymi równie ważnymi elementami są komunikacja miejska (23,9%) oraz środowisko naturalne, w tym bliskość terenów zielonych i czystość powietrza (23,2%). Równie istotne są także bezpieczeństwo (21,7%) czy dostęp do rozrywki i kultury (21,1%)”.
W tych wyliczeniach zwróciło moją uwagę to, że zaspokojenie potrzeb podstawowych, znajdujących się nisko w słynnej piramidzie potrzeb psychologa Abrahama Maslowa, takich jak poczucie bezpieczeństwa czy chęć zaspokojenia potrzeb fizjologicznych, zwłaszcza głodu (bliskość sklepów ułatwia jej spełnienie) niemal nie ustępują potrzebom samorealizacji, w tym potrzebom estetycznym (zapewnia ją m.in. bliskość terenów zielonych) i kulturalnym. To znak, że cywilizacja trochę nas zmieniła.
W Bydgoszczy nie tak bardzo jednak, by wielu mieszkańców chciało mieszkać w Śródmieściu.
