Wczesna emerytura jak wiadomo często bywa za wczesna. Szczególnie, kiedy zbyt wiele czasu mamy i na lekką gorycz, i na oglądanie się do tyłu, gdzie straszy masa trupów w szafach różnych... No a wtedy z pogodnej emeryckiej ballady może nam się zrobić tragedia o win wybaczaniu, o demonach przeszłości, co to wgrywają nam się w głowę czy o miłościach, których z każdym rokiem żal coraz bardziej… To wszystko mamy w nowym Bondzie, na którego czekaliśmy calutką pandemię. „Nie czas umierać” stara się nam sprzedać opowieść o bólu przemijania, zresztą dosyć namolnie, jakby twórcy filmu mieli do czynienia z niezbyt rozgarniętymi widzami. To swoją drogą przypadłość wielu dzisiejszych produkcji, które bardzo starają się nas przekonać, że ważą więcej niż naprawdę.
Ale w końcu Bondy – popkulturalny fenomen stulecia - oparte są generalnie na pomyśle dziwacznym. Bo co my tak na dobrą sprawę dostajemy? Szkielet rozpędzonego kina szpiegowskiego, skręcającego w klimaty superbohaterskie. Do tego z reguły nie na poważnie, a z nieustannym mruganiem okiem, aż do bólu powieki. No i dostajemy też pokaz zarówno realizacyjnych mocy kina, jak i gadżeciarskich wymysłów scenarzystów. I jasne, coś takiego nie powinno się udać, albo zemrzeć wraz z rozrywką lat 60-tych, a udaje się od dekad, choć przyznać trzeba, że przy zmieniającej się poetyce.
Tak więc tym razem agent 007 powraca z zasłużonej emerytury, bo na świecie znowu dzieje się źle. Swoją drogą tęskno mi trochę do aktualnościowych wycieczek, ale w końcu Bondy mają przetrwać dekady. W każdym razie okazuje się, że ktoś dopadł całą zbrodniczą szajkę Spectre – znaną nam już doskonale – i sam chce naprawiać świat. Najpierw przez eliminację części populacji za sprawą broni biologicznej. No i na drodze złoczyńcom staje Bond, co to jak ten stary miś, jak już się obudzi ze snu mocnego, to wszystkich zje.
„Nie czas umierać” to ostatni z pięciu Bondów z panem Craigiem, które w historii bondowszczyzny były mocno specyficzne. Przede wszystkim nie mieliśmy tu za każdym razem zamkniętej historii, tylko sagę z rozwojem postaci i powracającymi bohaterami. Craig jako Bond przez te 15 lat starzał się i dojrzewał na ekranie, bo można mu było dokładać traum z filmu na film. Nigdy też nie mieliśmy aż takiego wsadu na poważnie i realistycznie - choć w ostatnich częściach zaczęło to odjeżdżać w kabaretowe rejony pogwarek o sensie życia, które w sztafażu arcyprzestępców i supergadżetów pasowały średnio.
I może najbardziej to boli też w „Nie czas umierać”. Bo przy całej nietypowości serii z Craigiem, mamy tu bardzo typowe kotwice. Megazagrożenie dla ludzkości ze strony megaszubrawca - dziwoląga, piękne panny dookoła, cudne lokalizacje akcji w świecie szerokim i realizację, której nie ma co komentować, bo - poza problemami tym razem z tempem w części filmu - to najwyższa szkoła jazdy. Ale jedno po ostatnim Bondzie Daniela Craiga wiadomo. Na następnego będziemy czekali jak rzadko. Bo teraz może być już tylko inaczej.
