Zobacz wideo: Koniec z odmową przyjęcia mandatu? Jest nowy projekt.
Nowa Zelandia z „Dzikusa” nie jest piękna, bogata ani fajna. Bo to Nowa Zelandia białej i maoryskiej biedoty, gangów i chrześcijańskich mizoginów, trzymających rodziny twardą łapą. Tyle, że „Dzikus” to film nie o Nowej Zelandii, a o pewnym Nowozelandczyku, który kilkukrotnie musi dokonywać w życiu wyborów trudnych. A my zastanawiamy się, czy wreszcie uda mu się wybrać dobrze.
Kiedy przeczytałem zapowiedź „Dzikusa” – cieplutkiej premiery HBO GO, której akcja toczy się w środowisku motogangów – spodziewałem się raczej egzotycznej opowiastki kryminalnej. Nic z tych rzeczy. „Dzikus” to rozciągnięta na kilkadziesiąt lat historia Danny’ego, prawej ręki szefa bandy, która ma raczej wymiar psycho-dramatu. Z jednej strony jest tu bowiem zmyślnie pokazany proces, który sprawia, że Danny jest jaki jest - czyli dlaczego wrażliwe chłopię zostało bestią. Z drugiej strony to opowieść o permanentnym konflikcie lojalności, a z trzeciej – historia relacji naszego bohatera z przyjacielem, czyli „prezydentem” gangu. I osobistej, i biznesowej, bo w gangu wrze walka władzę. A tak się składa, że taka walka, oparta na manipulacjach i wymuszeniach, zawsze wygląda podobnie. Czy to maoryska banda, czy korporacja, czy gromadka swojskich partyjniaków.
Historię Danny’ego oglądamy w trzech planach czasowych. Poznajemy go jako dzieciaka, który z biednego, przemocowego domu trafia do domu poprawczego, równie przemocowego. Potem skaczemy w czasy, gdy Danny jest nastolatkiem i razem z kumplem zakłada gang „Savages” czyli „Dzikusów”. I plan trzeci – koniec lat 80-tych, Danny i prezydent Moses trzymają władzę w gangu, ale coraz mocniej podgryzają ich pretendenci.
Ta brutalna historia opowiadana jest wyjątkowo sprawnie, mimo wyskakujących retrospekcji. Koncentrujemy się oczywiście na postaci Danny’ego, który pod maską drania wciąż jest wystraszonym chłopcem, próbującym każdego oszukać, że nim nie jest. Chłopcem płacącym ogromną cenę za trwanie w machowskich realiach, wymagających ciągłego posiadania kontroli nad bliźnimi. I jest to postać ciekawie opowiadana przez relacje - i z Mosesem, i z bratem, i z panną, z którą nasz heros nawiązuje nieudany romans. No a czego mi tu brakuje? Może nieco tła, bo ani nie mamy pojęcia czym ten gang się w ogóle zajmuje poza wewnętrznymi intrygami, ani kto – w imieniu władzy – zajmuje się gangiem. Parę postaci też aż prosi się o rozwinięcie.
Plusik za to dla odtwórcy głównej roli, Jake’a Ryana, nieogranego aktora australijskiego, który mógłby pójść drogą Crowe’a czy Gibsona, gdyby był młodszy. Jest niezły jako gangus, tylko ten śnieżnobiały uśmiech… Ale może to już ukłon w stronę Hollywood?
