Kiedy nikt cię już nie ciągnie ani w górę, ani w dół, tylko wszyscy zaczynają się oglądać na ciebie... „Moje córki krowy” to z jednej strony opowieść właśnie o odchodzeniu rodziców - tym momencie, który przeżyło lub przeżyje większość z nas i po którym już nic nie będzie takie samo. Ale to film znacznie tłustszy w różne motywy - to też choćby opowieść o tym, jak całe nasze życie meblują rodzice, wychowując nas tak, a nie inaczej. I jak czasami chcą dobrze, a wychodzi im tak sobie.
Brzmi to smętnie? Pewnie tak, ale „Moje córki krowy” to zupełnie inny film. O dramatycznych sprawach opowiada tak lekko, że aż się wierzyć nie chce, że to polskie kino. Nie ma tu ani nadęcia, ani przeszarżowania, ani łzawości. Jest za to choćby bonusowo sporo pysznej satyry.
A oglądamy opowieść o pewnej rodzinie. Dwie siostry koło czterdziestki są niby własnym przeciwieństwem, choć jak się im bliżej przyjrzeć, to znajdziemy podobieństwa. Najmniej dowiadujemy się o ich matce, za to sporo o ojcu - dominującym, przekonanym, że potrafi pokierować swoimi córkami, choć tak naprawdę to on jest problemem w ich życiu. Całość uzupełniają nastoletnie dzieciaczki sióstr i mąż jednej z nich - cudowny polski nieudacznik, taki „nierobotny”, którego odnajdziemy w każdej z polskich rodzin. To zresztą wielki plus tego filmu - jest intymny i powszechny zarazem.
No i przychodzi dzień, kiedy do rodziny wkracza choroba. No a my oddajemy się obserwacjom. Choćby na temat wpływu rodziców na dzieci, tego wynikającego niby z miłości krytykanctwa, które najtwardszego wpędzi w kompleksy. Albo na temat mechanizmów obronnych, które przyjmujemy - ucieczki w chłód, albo przeciwnie, w infantylizm i wyuczoną życiową bezradność. Albo na temat przyczyn porażek w związkach, czy też powodów tego, dlaczego rodzą się, kwitną i dojrzewają rodzinne animozje i konflikty. Tego, jak czuje się ktoś skazany w rodzinie wiecznie na drugi plan. I kiedy przychodzi ten moment, że to wszystko przestaje być ważne.
Film naładowany jest tematami do gdybania o losie człowieczym, ale jest przy tym kapitalnie lekkostrawny. Też dzięki aktorom. Agata Kulesza to ekstraklasa, ale grająca mocniej, też komediowo, Gabriela Muskała, trzyma poziom. Marian Dziędziel tworzy fantastyczną kreację w roli chorego ojca. No a Marcin Dorociński w roli polskiego miękisza? Cudeńko. Jak taki ma być cały filmowy rok, jak początek stycznia, to kamień z serca.