Pierwsza była nowela Prospera Merimeego. Druga była opera Georgesa Bizeta, a my na otwarcie XXXI Bydgoskiego Festiwalu Operowego dostaliśmy interpretację baletową Johan Ingera, który zebrał w jedno zarówno Bizeta i Marca Alvareza Garcia (oryginalne kompozycje), jak i aranżacje Rodiona Szczodrina i Alvaro Dominigueza Vazqueza.
I zaczarował.
Jeszcze zanim zabrzmią pierwsze dźwięki pod batutą Manuela Covesa, widzimy ubranego na biało chłopca z piłką; kwintesencja szczęśliwego dzieciństwa. Cóż z tego, skoro każdemu jest pisany jego los - chłopiec właśnie napotyka swój. To przeznaczenie bez twarzy. W antracytowej czerni.
Surową scenografię na chwilę rozjaśniają tabaczkowe stroje mężczyzn czekających przed bramą fabryki tytoniu (!) na wyjście robotnic. Trochę się nudzą, trochę stroszą piórka, a trochę grają na nosie strzegącemu bramę Don Jose. Oto i one - barwne niczym kwiaty, szczególnie jedna - to Carmen, znana uwodzicielka. Jej czerwona suknia mówi sama za siebie: to ja wybieram, a nie mnie się wybiera. Tańczy. „Miłość jest wolnym ptakiem” - śpiewa Carmen u Bizeta, u Ingera - habanera to kwintesencja uwodzenia; każdy gest, krok, ruch ręką mówi, że Carmen robi co chce i kocha, kogo chce.
Rzuca w twarz Don Josego kwiat - znak podjętej przez nią decyzji. Jego zapach będzie obezwładniał mężczyznę, przywodził do szaleństwa.
Tymczasem Carmen ma już na oku innego - to sławny torreador, hiszpański aż do bólu. Ona zagięła na niego parol, on - uważa, że jemu się ta miłość po prostu należy.
Marsz torreadora nie jest jednak triumfem, raczej przypomina dworski menuet tańczony w lustrzanej niczym w Wersalu - sali. W pozach gną się i Carmen, i torreador, ale także Don Jose już zakochany bez pamięci i jego dowódca Zuniga. Ona igra z nimi wszystkimi, a balet... śpiewa uroczo fałszując. W Josem narasta szaleństwo, wzrok przesłania czerwona mgła. Strzela do Zuniga. Musi uciekać. W góry. Tutaj dopadają go demony pamięci, targają duszę i ciało. Jest jak szczur zagnany do narożnika, wzbiera w nim potężny gniew, poczucie odrzucenia. Wystarcza impuls - widok Carmen w ramionach torreadora, by sięgnął po ostateczne rozwiązanie - zabija Carmen. A jeszcze chwilę wcześniej roił o szczęśliwej rodzinie: ona, on i chłopiec (już nie w bieli, przeznaczenie się powoli dopełnia), jadą gdzieś na niedzielną wycieczkę...
Chłopiec chciał być taki jak on, powtarza jego wybory. Czy ten także?
Nagle z łoskotem spadają na scenę sznury pereł, kilka jednak zostaje - Parki nie przecięły tej części jego losu. Chłopiec ma przemoc w DNA?
To przedstawienie inne od wszystkich. Każdy gest, pas de deux jest wypracowane do perfekcji, wycyzelowane. Widać to doskonale na tle surowej aż do bólu scenografii Cur ta Allena Wilmera i Leticii Ganan oświetlanej przez Toma Vissera. Maria Martins jako Carmen i Kazuki Mitsuhashi (Don Jose) rozpoczynając próby z Johanem Ingerem chyba nie spodziewali się, co ich czeka. Wszystkich artystów naszego baletu choreograf zabrał w podróż bardzo daleko od ich strefy komfortu. I pokazał, na co ich stać. Na geniusz.
Uwielbiam premiery, bo wszystko wtedy jest jeszcze takie nieoczywiste, świeże. I sobotnia mnie nie zawiodła, choć zanim porwał mnie obraz, urzekła muzyka; orkiestra pod batutą Covesa była partnerem tancerzy. Dawała im pole do pokazania maestrii, ale miała też okazję dać znać o swojej - powtarzający się niczym w „Bolerze” Ravela motyw marszu torreadora wwiercał się w głowę.
Pozostaję pod wrażeniem jesiennej premiery „Orfeusza i Eurydyki” Roberta Bondary. „Carmen” Johana Ingera zaczyna przesłaniać ten obraz, ale zachwyt pozostaje ten sam - bydgoski balet i orkiestra. Chapeau bas.
