Z jednej strony cieszymy się, że do grzybiego raju mamy najbliżej, bo tylko za płot i za gruntową drogę. Z drugiej strony, zwłaszcza w weekendy, czujemy się niczym aferzyści namierzani przez ABW czy inne służby, które nie troszczą się o dyskrecję, bo mają polecenie wkraczania do akcji z przytupem, aby telewizyjne ekipy dostały materiał na czołówki serwisów informacyjnych.
Tak się czułem, gdy minionej soboty wyszedłem na ranny spacer z psem. Niemal na każdym rozstaju leśnych dróg stał kiepsko schowany na poboczu samochód. Z zaparkowanych najbliżej mojego domu obok siebie dwóch niezbyt nowych, ale całkiem sporych aut właśnie wytaczały się dwie jejmości. Każda przywiozła ze sobą plastikowe wiadro i parę tysięcy litrów powietrza, jako że tego ranka były jedynymi użytkowniczkami swoich czterech kółek.
Samochody miały blachy bydgoskie. Jejmoście gwarzyły ze sobą jak stare kumpelki. Jeśli więc nawet nie mieszkały w bliskim sąsiedztwie, to przynajmniej kilkanaście kilometrów za naszą regionalną stolicą pokonały po tej samej trasie, wwożąc do lasu siebie i powietrze, a zostawiając w nim stosowną do pojemności i sprawności silników porcję dwutlenku węgla i innych trucizn, wyrzucanych z rur wydechowych. Naprawdę nie dało się pojechać na grzyby jednym samochodem?
Nawet jednak gdybym chciał się zabawić w sygnalistę, formalnoprawnie jejmoście były nie do ruszenia. Zaparkowały na poboczu leśnej drogi dopuszczonej do ruchu i w taki sposób, że nie utrudniały przejazdu. Inni grzybiarze w mojej okolicy przepisy mieli już w głębokim poważaniu, bez wahania zapuszczając się i stawiając wózki w miejscach, do których legalnie mogą docierać wyłącznie służby leśne. Te jednak w weekendy z mykowysypką stają się głuche i ślepe.
