Żyjemy w świecie stereotypów? A jakże, choćbyśmy nie wiem jak się od tego odżegnywali. Stereotypy porządkują nam rzeczywistość i siedzą mocno w naszych główkach. I to tak mocno, że aż czasami sami staramy się, nawet mimowolnie, wpasować w te stereotypy, które krążą na nasz temat...
“Madame” smacznie nas zaskakuje, bo spodziewamy się uroczej komedyjki romantycznej o kimś w rodzaju Kopciuszka, co to oczarował świat i wyczarował sukces. A dostajemy kopniaka – bo w realnym życiu wcale nie jest romantycznie, a na prawdziwym balu Kopciuszek nie ma szans i to nie tylko dlatego, że pada ofiarą klasowych stereotypów... I takie zaskoczenia są właśnie w kinie najcudniejsze. “Madame” to miały być lekkie francuskie chichoty romantyczno-satyryczne, a jest lekko, ale ostatecznie raczej gorzko niż słodko.
Bo oglądamy opowieść o współczesnej klasie wyższej i obsługującej ją klasie niższej. Niby mamy polityczną poprawność, niby wszyscy deklarują równość i braterstwo, a tak naprawdę na przeskoki z klasy do klasy szanse są niewielkie. Ci z klasy wyższej zawsze jakoś tam spadną na cztery łapy, ci z niższej szanse na socjalny awans mają iluzoryczne, z różnych zresztą względów. Oczywiście twórcy filmu nabijają się z elity bardziej, bo też według nich bardziej operuje ona stereotypami i kliszami, bardziej gra tu zawiść czy interesowność, bardziej też patrzy się “przez pryzmat”. Bo w „Madame” kiedy to samo mówi ktoś, kto - jak sądzą nasi bohaterowie - na społecznej drabince jest wyżej od nich, wydaje im się to mądre i urocze. Kiedy ktoś, kto jest niżej, to brzmi to dla wszystkich trywialnie i prostacko...
Tak więc przenosimy się do Paryża, w którym wylądowała para amerykańskich bogaczy. A raczej nieco nieaktualnych bogaczy, bo teraz muszą sprzedać Caravaggia, żeby utrzymać styl życia. Wydają przyjęcie, no i okazuje się, że gości ma być 13, co jest oczywiście salonowo niedopuszczalne. Hiszpańska służąca zostaje więc przebrana za tajemniczą hiszpańską arystokratkę. No i zaczyna się festiwal nieporozumień.
A gdzieś w tle mamy masę typowych życiowych dramatów. Paradę ludzi, którzy bardzo chcieliby być kochani i kochać, ale jakoś im się nie udaje. Także ludzi starających się sprostać swojemu towarzyskiemu wizerunkowi – w końcu wiadomo, że każdy Francuz to seksualny kogucik, każdy Brytol humor ma czarny, a każdy pisarz to pijak i luzak. Mamy też zwykłych ludzi, którzy muszą w pewnym momencie zrozumieć, że człowiek człowiekowi niestety równy nie jest.
Nie śmiejemy się na tym filmie za szeroko, raczej tak niegłupio i półgębkiem – jak na produkcjach Allena. Bardzo przyjemne kreacje tworzy paru świetnych aktorów -choćby allenowski w stylu Harvey Keitel i kapitalna Toni Collette. Aktorka, która nie gra przez całą karierę tej samej roli, jak sporo jej koleżanek. Bo zawsze jest kompletnie inna.