Mój wypoczynek - bez silenia się na poprawne polityczne pozy - wydawał się nie na miejscu, gdy śledziłam to, co dzieje się na południu Polski. Beztroskie zachowanie lokalsów odbierałam nawet jako swego rodzaju ignorancję. Jak można w słońcu pić kawę na deptaku, gdy tam w żywiole ludzie przeżywają osobiste tragedie?... A przecież, to jednak „zwyczajna” reakcja. Przyznajmy, gdy w wiadomościach słyszymy i oglądamy, że w Haiti czy Japonii giną ludzie w ekstremalnych okolicznościach, westchniemy pewnie ze współczuciem i przełączymy po chwili na ulubiony serial, prawda?
To też może Cię zainteresować
Nie mam jednak zrozumienia dla tych rodaków, którzy mając pod nosem te dramaty, słowem i czynem zaprzeczają heroizmowi ratowników, determinacji w pomocy współobywatelom, odruchom serca tak wielu z nas. Nie pojmuję, jak można, mimo wezwań i zakazów, zabrać rodzinę na zagrażające przelaniem wały i mosty, żeby sobie zrobić wycieczkę fotograficzną - skoro my jesteśmy bezpieczni, to chociaż sobie pooglądamy, jak bardzo jest niebezpiecznie? To wrzucimy te straszne fotki na insta czy fejsa? Choć może się zdarzyć, że za chwilę padniemy ofiarą tej głupoty i ratownik będzie potrzebny nam, zamiast nieść pomoc tym, którzy niczemu nie są winni.
Nie mam wyrozumiałości dla tych bezrefleksyjnych „komentatorów” społecznościowych. Mamy w Polsce, mamy w Bydgoszczy wielu znakomitych społeczników, którzy świetnie się sprawdzają w organizowaniu pomocy. Niezwłocznie ruszyli do jej niesienia, nie patrząc na jadowite wpisy o tym, że to nie my, to rząd powinien chronić i dlaczego znów wszystkiemu winni są Ukraińcy. Po powrocie znalazłam w „Expressie” listę tych, którzy wiedzą, co w takich sytuacjach robić. Dołączę.
