Na afiszu „Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale”, a na scenie… frontowa ściana saloonu z westernu obok planszy popularnego teleturnieju. Ale jest też malowane na płótnie tło z panoramą tatrzańskich szczytów. Ci, którzy przed spektaklem podejrzewali, że z próby połączenia musicalu country w stylu „West Side Story” z pierwszą polską operą narodową wyjdzie pomieszanie z poplątaniem, mieli rację i… zarazem nie mieli.
O dziwo, reżyser Cezary Tomaszewski w musicalowej konwencji dość wiernie przedstawił ciąg zdarzeń znany z wersji „Cudu mniemanego…” z końca XVIII w. Spektaklu nie rozsadziły też współczesne kliny, wstawione w fabułę przez dramaturżki Igę Gańczarczyk i Darię Kubasik. Wytrzymał i oryginalny pomysł rozpisania roli Basi, ukochanej Stacha, na trzy role dla trzech aktorek, równocześnie występujących na scenie. Ba, dobrze zniósł nawet pojawienie się silnego motywu walki o prawa społeczności LGBT+. Pod koniec spektaklu to nie drut pod prądem, lecz gejowski ślub studenta Bardosa z jednym z przybyszów z Podhala doprowadzi do pojednania krakowiaków i górali. Jest sporo dowcipu, dobrego aktorstwa, świetnej choreografii i trochę mniej świetnych partii wokalnych.
A potem obuchem w łeb! Gejowski ślub i pojednanie okazują się słodkim snem studenta. W „realnym” świecie dochodzi zaś do śmiertelnych zmagań dwóch skonfliktowanych obozów w ramach jednego narodu (oczywista aluzja do współczesności). A gdy na scenie leżą już dwa trupy, na proscenium wychodzi Stara Baba. U Bogusławskiego miała jedynie epizod do zagrania. U Gańczarczyk i Kubasik ma dużą rolę. Przekonuje widzów, że nie tylko gejów czeka nad Wisłą marny los. Nie lepiej traktuje się tu starsze kobiety – wzgardzone, wykorzystywane, w społecznych relacjach „niewidzialne”.
