Andrzej Kaniecki wczoraj w sądzie poczuł ulgę - tego jestem pewien. Wreszcie usłyszał, że pracownicy pogotowia ratunkowego są osobami publicznymi i dlatego muszą się liczyć z tym, że zwykli szarzy ludzie będą z nimi rozmawiać, zadawać im pytania.
Trochę się na ten werdykt naczekał - od grudnia ubiegłego roku. A poszło o zwyczajną, zdawałoby się, sprawę - zbyt często do pogotowia przychodził i zbyt nachalnie, zdaniem pracowników pogotowia, domagał się odpowiedzi na pytania. I udostępnienia akt z sekcji zwłok syna w 1997 roku. Czy to w gestii pogotowia leży pokazanie teczki z taką dokumentacją, to już inna rzecz...
<!** reklama>
Problem tkwi w tym, że Wojewódzka Stacja Pogotowia Ratunkowego jest instytucją, która ma działać na rzecz osiemdziesięcioletniego Kowalskiego, Kanieckiego, każdego z nas. Ma ratować życie, a w założeniu jej działania nie ma być wyłącznie prawidłowe rozstrzyganie przetargów na zakup materiałów medycznych. Okopywanie się jej pracowników przed inwazją szaraków jest niedopuszczalne.
Wiem, że obecna „nowoczesna” WSPR nie miała wiele - oprócz nazwy „pogotowie” - wspólnego z wypadkiem w Strzyżawie i osobistą tragedią ojca. Tym bardziej dziwi mnie upór, z jakim WSPR chce z siebie strząsnąć Kanieckiego. To także, delikatnie mówiąc, denerwuje, bo koszty postępowań, które są następstwem zawiadomienia organów ścigania przez pogotowie, pokrywamy my wszyscy. Wyrok nie jest prawomocny, pogotowie może się od niego odwołać. A Kaniecki mówi, że już nie będzie drążył sprawy syna, bo to walka z wiatrakami. Jakoś mu nie wierzę.