A potraktował niecnie. Najpierw pół roku wydziwiał i pokazywał, że ma ważniejsze rzeczy na głowie niż nagroda z krainy Ikei. W końcu ją odebrał, ale w jakimś hotelu i w stroju niedbałym. Czym spuścił z Nobla nieco powietrza - bo do tej pory jeśli go nie odbierano, to dlatego, że laureatom zabraniały tego rodzime reżimy. Oczekiwano więc nawet, że pan Dylan wygłosi jakiś płomienny protest albo ewentualnie wyśle po odbiór Eskimosa, jak kiedyś Marlon Brando Indiankę po Oscara. A tu nic z tego.
No a w końcu nieodbieranie nagród to też demonstracja, bo przecież generalnie ludzie je kochają. Woody Allen tłumaczył, że nie przyjechał po Oscara, bo nie lubi opuszczać Nowego Jorku - ale było to w czasach, kiedy nie kolędował jeszcze po Paryżach i Barcelonach. Swojski Kazik ważył sobie lekce Fryderyki, przyznawane mu seryjnie przez jakichś masochistów. Ale to też czasy minione, bo ostatnia płyta całkiem słusznie nazywa się „Wstyd”.
Cóż, te wygibasy wyjdą pewnie bardziej bokiem Dylanowi niż Noblowi, ale też bardziej w Europie niż w USA. Bo Ameryka 100 km za Nowym Jorkiem to w dużej mierze kraina ignorantów. Obwożono mnie kiedyś - w grupie cudaków z Europy - jak Marsjanina po tamtejszych szkołach. Młódź pytała nas o rzeczy różne, na przykład o to, czy Polacy mają swój język. A właśnie kolegę z kraju Nobla zapytano, co to w ogóle jest ta Szwecja, bo chyba jakieś miasto w Szwajcarii. Poruszyło go to dogłębnie, jako osobę po skandynawsku depresyjną.
Ostatnio nieodbiorów mamy u nas dostatek, że wspomnieć pana Smarzowskiego czy pana trenera od koni, który odmówił prezydentowi Dudzie. Chciałbym więc poinformować wszystkich prezesów, premierów, a nawet komitet noblowski, że ja osobiście chętnie przyjmę każdą nagrodę. I na pewno ją odbiorę.