Z niejakim zaskoczeniem - nawet dla siebie - odkryłam w miniony weekend, ile Bydgoszcz proponuje nie tylko przyjezdnym, ale i „lokalsom”, gdy tylko da jej się szansę odsłonić. Jak to zwykle bywa, impulsem była wizyta zamiejscowych gości. Przyjechali z miasta dwa razy większego od mojego, wyjechali z przekonaniem, że nad Brdą (i Wisłą!) dzieje się dwa razy więcej niż u nich.
Zaczęło się praktycznie, od wizyty w sklepie-pracowni krawieckiej, gdzie goście doświadczyli takiej obsługi, że - choć młodzi - uznali, że o takim podejściu czyta się tylko w starych książkach. Potem rozsmakowali się w lodach z Bydgoszczą w nazwie. Przechodzili obok domu, w którym mieszkał Marian Rejewski i stwierdzili, że jego powiązania z Bydgoszczą są niedoceniane (jeszcze nie wiedzieli, że dojdą do miejsca, gdzie akurat odbywał się „urodzinowy” piknik naukowy poświęcony kryptologowi). O 13.13 na Starym Rynku zaskoczyło ich powitanie Twardowskiego (stojący obok przybysze z Poznania stwierdzili, że ich koziołki są przereklamowane).
Długi spacer dookoła Wyspy Młyńskiej szlakiem mobilnych instalacji Jerzego Kędziory doprowadził do nowo otwartej restauracji, wykorzystującej potencjał Młynów Rothera. Podczas posiłku mogłam już tylko dodać, że niejako za naszymi plecami rozpoczyna się właśnie Marsz Równości. Spacer zakończył w księgarni zakup kolekcji magnesów przedstawiających historię miasta. A śródmiejskie doświadczenia były tylko preludium do atrakcji wieczornych.
Wieczorem bowiem dotarliśmy na fordoński brzeg Wisły, gdzie dobiegał końca jej festiwal. Nabrzeże wypełnione odwiedzającymi po - nomen omen - brzegi. Piękny, ciepły wieczór. Mnóstwo otwartych jeszcze stoisk z rzemieślniczymi dobrami, mnóstwo rodzin z uszczęśliwionymi dzieciakami. Wiele z nich doświadczyło wcześniej darmowych podróży płaskodennymi łódkami. Bo to wszak wiślacy i ich sprzęt byli głównymi bohaterami Festiwalu Wisły, który już drugi raz „przypłynął” z Włocławka i Torunia do Bydgoszczy. Wielkie gratulacje dla organizatorów, Nadwiślańskiej Organizacji Turystycznej, wielkie brawa dla lokalnych społeczników, Stowarzyszenia Miłośników Starego Fordonu, za zapał, energię, konsekwencję, które doprowadziły nas wszystkich, bydgoszczan i przyjezdnych, nad ten wspólny brzeg. Zachwycająca wieczorna parada łodzi z pochodniami, ilustrowana śpiewem Nameny Lali - fantastyczne dopełnienie intensywnego dnia w Bydgoszczy, czasu, który wywarł tak wielkie wrażenie na moich gościach. I na mnie.
Pozwoliłam sobie tak szczegółowo opisać te swoje jednodniowe bydgoskie perygrynacje z perspektywy kogoś zaskoczonego doświadczeniem miasta w sposób spontaniczny, nieskalany zawodowym oglądem. Trafiliśmy do punktu handlowego dowodzącego, że lokalne rzemiosło wciąż próbuje walczyć z sieciowym dyktatem. Zjedliśmy oryginalnie, smacznie, również w klimatycznych wnętrzach. Dostrzegliśmy dowody na to, że można turystów wabić przeszłością (tą faktograficzną i legendarną). Odnotowaliśmy, że Bydgoszcz ma prawo nazywać się miastem równości. Przekonaliśmy się, że ma też swój udział w historii - i to wręcz tej światowej. I jest również niezwykle atrakcyjna turystycznie, jeśli się chce tych atrakcji poszukać i w nich uczestniczyć.
Zawodowo non stop stykałam się z dziesiątkami opinii malkontentów i krytyków. Nawet, jeśli były po części uzasadnione, może wartościowy będzie apel, żeby nam i Bydgoszczy dać wreszcie szansę na lepszy PR. Cudze oczy czasem widzą więcej. Może warto im zaufać.
