McDonald’s uchodzi wśród części ludzkości za korporację złowieszczą. Zwłaszcza po pamiętnym filmie, w którym pewien jegomość jadł tamtejsze buły przez czas jakiś, roztył się niemożliwie i do tego rozchorował. Mało kto pamięta, że powstał też drugi film, w którym inny jegomość jadał w McDonald’s równie długo i schudł, bo w końcu wszystko zależy od tego, ile i czego się wcina. I cóż, można było sądzić, że „McImperium” będzie kolejnym oskarżeniem korporacyjnego systemu, robiącego z nas chorych grubasów, a wyszło zupełnie inaczej. Bo dostaliśmy fascynujący portret kapitalizmu, do tego w bardzo różnych barwach. I z kapitalną rolą Michaela Keatona.
A gra Keaton Raya Kroca, faceta, który zbudował fastfoodowe imperium - dzięki wizji i wytrwałości, choć tak naprawdę całe życie pasł się na cudzych pomysłach. W pewnym momencie mówi do braci McDonald, którym już prawie rąbnął pomysł na szybkie żarcie: „kiedy ktoś będzie tonął, to jeszcze wepchnę mu szlauch z wodą w gardło. Wy byście tak potrafili?” Bracia szczerze mówią: „nie”. I już wiemy, że ich pomysłowy, rzetelny, rodzinny interes nie ma szans w konfrontacji z brutalnością biznesowego imperium. Że zostaną rozjechani walcem. I zostali. W końcu nie mogli nawet używać swojego własnego nazwiska w nazwie knajpki.
Tyle że to wszystko nie jest takie czarno-białe. Bo z jednej strony poraża nas bezwzględność Kroca, a z drugiej trudno nie fascynować się jego obłędną walką o sukces. Rozmachem, wizją, wytrwałością, ambicją, podnoszeniem się z każdego upadku. Bezwzględnych zbirów jest przecież na świecie co niemiara, ale takich, którzy są w stanie ten świat zrewolucjonizować, bardzo niewielu...
Tak więc poznajemy pana Kroca jako komiwojażera w wieku mocno średnim, któremu - mimo zapału i wytrwałości - pada jeden biznes za drugim. Ale w końcu, jako sprzedawca mikserów, trafia na knajpkę McDonaldów, w której nikt nie myli zamówień, ludzie dostają jedzenie w pół minuty, jakość jest zawsze taka sama, a pod ich lokalem, zamiast gromad żulików, stoją kolejki rodzin. Kroc poznaje fast foodowy system. No i zaczyna rewolucję. Najpierw amerykańską, potem wszechświatową.
Bo to naprawdę była rewolucja... Dawno, dawno temu jadałem w Stanach w fast foodzie, w którym jeśli nie dostało się zamówienia w określonym czasie, to dostawało się je za darmo. I nigdy nie udało mi się zaoszczędzić. A był to okres, kiedy u nas fast foodem były budy z zapiekankami albo kotletami z papieru. A w bratniej Rosji w godzinach, w których ludzie jedzą lunche, w knajpach były jeszcze… przerwy obiadowe dla załogi. I oczywiście żal nam etyki, sumienności i talentu oszukanych braci McDonaldów. Ale gdyby Kroc nie dopiął swego, w naszym miasteczku nie mielibyśmy kilku McDonald’sów. Do których oczywiście nikt chodzić nie musi. Ale bądźmy szczerzy, czasami się przydają.