No, może niekoniecznie prywatne, bo jak wiadomo kota do końca sprywatyzować się nie da i zawsze będzie bardziej swój niż nasz. Dyskusję o kociej kawiarni - w której zakazano wstępu dzieciaczkom do lat dziesięciu - śledziłem jednak z wypiekami na buźce, bo w końcu nie była to dyskusja o kotach, tylko tak naprawdę o nas, wszystkich Polakach-szarakach. A już o polskiej młodzieży chowaniu, to zdecydowanie i na pewno.
Przypomnijmy więc, że kawiarnia słynna - z kawą pyszną i czterema kocimi rezydentami - musiała wprowadzić zakaz antydziecięcy, ryzykując utratę klientów, w trosce o życie i zdrowie kotów. Bo zwierzaki były przez maluchy dręczone, ciągane za ogony, dźgane zabawkami i oczywiście straszone. Dokładnie tak jak kiedyś te umierające z przerażenia króliczki w agroturystykach, którymi maluszki rzucały się dla zabawy...
I cóż, można by pewnie napisać płomienny felieton o okrucieństwie dzieci wobec zwierząt, które się zdarza może nie tak często jak kiedyś, ale jednak. Bo w końcu od czasów filmu „Koty to dranie” minęło pół wieku, ale - z drugiej strony - tak jesteśmy społecznie skonstruowani, że patologia nigdy nie umiera. Ale tym razem będzie nie o okrucieństwie, a o rodzicach. Bo przecież dzieciaczki słodkie, traktujące koty jak zabawki, nie przychodziły do tej kawiarni na kawę i ciacho samiutkie, tylko z mamusiami i tatusiami.
I gdzieś mi się to cudnie wpisuje w całe to zinfantylnienie rodzicielstwa, z którym – mam wrażenie – w czasach ostatnich przychodzi nam żyć. I to przychodzi niestety coraz bardziej, bo to zinfantylnienie galopujące. A polega ono z jednej strony choćby na permanentnym uciekaniu od obowiązku bycia rodzicem prawdziwym. Czyli takim, którego zadaniem głównym jest naprawdę ciężka robota wychowawcza co dnia, a nie bycie kumpelą czy koleżką dziecka własnego. A to ostatnie nie tylko modne jest dziś bardzo, ale i satysfakcję przynoszące.
Przykład? Mamusia ubiera się z córą w takie same ciuszki piękne i z tymi samymi tipsami i dzióbkami obowiązkowymi robi sobie selfie. I co? I dostaje ogromny odzew pozytywny od podobnych sobie mamuś, te wszystkie serduszka, lajki i “ale słodziaki!” w co drugim komentarzu... I taka mama ma nie uwierzyć szczerze, że jest świetna? I że całe to macierzyństwo polega właśnie na tym, żeby być wystarczająco świetnym?
Z drugiej strony zinfantylnienie kręci się wokół tego, żeby cały ciężar wychowania przerzucić na kogoś innego – może być nauczyciel, a może i w najgorszym razie ta pani z kawiarni, jak się nawinie. Bo wychowanie męczące jest, stresujące i odrywające nas od przyjemności różnych. I kot biedaczek – stworzenie żywe jak najbardziej, ból i stres odczuwające – jest dla zinfantylniałego rodzica równie dobrym pretekstem do pozbycia się dziecka choć na chwilunię i zajęcia własnym smartfonem, jak cokolwiek innego. Przyklejenie malucha do bajki odpalonej na laptopie, podrzucenie go do sali zabaw, wysłanie do świetlicy szkolnej, choć się nie pracuje... A że dziecko akurat w tej sytuacji krzywdzi żywe stworzenie? Oj, tam, oj tam, widać ktoś inny nie dopilnował.
W hulających po mediach materiałach o kociej kawiarni najsmutniejsze były oczywiście opisy kociego życia w łapach maluszków. Ale zaraz za tym porażały refleksje pani kawiarnianej właśnie o rodzicach – czasami cynicznych, czasami bezradnych, zawsze bezrefleksyjnych. Jak te panie, które mówiły prowadzącej kawiarnię: “niech pani zwróci uwagę mojemu dziecku, bo mnie nie słucha”. No to jak nie słucha, to może beznadziejną mamusią jestem?
