Od nowego roku zmieniło się prawo. Właściciele prywatnych terenów nie muszą już występować do urzędu miasta o pozwolenie na wycinkę drzew. Ale to tylko pozorne ułatwienie dla tych, którzy chcą się pozbyć grożącego złamaniem kasztanowca. Myli się ten, kto uważa, że teraz już wszystko z drzewami wolno...
Wszędzie centymetry
- Większość składanych w przeszłości wniosków o wycinkę związana była z zagrożeniem dla mienia czy bezpieczeństwa osób w przydomowych ogrodach czy na terenach spółdzielnianych - informuje Marta Stachowiak, rzecznik prezydenta miasta. - Często miało to związek z gęstym obsadzeniem działki na początku jej organizowania, a po latach okazywało się, że doszło do nadmiernego rozrostu konarów czy też układ korzenny naruszył fundamenty budynku.
Przeczytaj także: 1500 metrów kwadratowych lasu? To się wytnie
Przepisy zostały zliberalizowane, ale nie dopuszczają wycinki wszystkiego i wszędzie. Właściciel nieruchomości może bez zezwolenia wyciąć rosnące na niej drzewo, którego obwód pnia na wysokości 130 cm nie przekracza: 100 cm - w przypadku topoli, wierzb, kasztanowca zwyczajnego, klonu jesionolistnego, klonu srebrzystego, robinii akacjowej oraz platanu klonolistnego, oraz 50 cm - w przypadku pozostałych gatunków drzew.
- Najważniejsze jest jednak to, że wycinka nie może być związana z prowadzeniem działalności gospodarczej - mówi Stachowiak. Jeśli zatem ktoś dysponuje działką zarośniętą drzewami i chce na niej uruchomić hurtownię - nie może wyciąć drzew bez zezwolenia.
Bez naszej uchwały
Jak się okazuje, rząd PiS dał także możliwość samorządom, żeby te kształtowały własną politykę panowania nad zielenią w miastach i wsiach. Radni mogą podejmować uchwały, w których zakazują wycinki drzew na konkretnych obszarach.
- Na razie nie ma takiej konieczności - uspokaja rzeczniczka prezydenta. - Kształtowanie zieleni na terenach prywatnych mogą również zapewnić plany zagospodarowania przestrzennego, w których można zawierać wytyczne, w tym zakaz wycinki.