W pierwszych latach po wojnie brakowało niemal wszystkiego. To było całkiem zrozumiałe. Jednak z upływem lat sytuacja niewiele się poprawiała.
Szczególnie źle działo się w komunikacji miejskiej w Bydgoszczy. Rozbudowywało się miasto, przybywało zakładów pracy i mieszkańców, natomiast nie powiększał się ani tabor tramwajowy, ani autobusowy, a posiadanie prywatnego samochodu było marzeniem ściętej głowy. Nawet rower był rarytasem.
Nauczyć bydgoszczan
Bydgoskie tramwaje kursowały wówczas maksymalnie przepełnione, zwłaszcza w godzinach szczytu. Były to stare, mało pojemne wozy. Jednocześnie panował zwyczaj jazdy w pozycji zwisającej w otwartych szeroko drzwiach, wyskakiwania i wskakiwania po drodze.
Po serii wypadków z udziałem pasażerów latem 1954 roku, we wrześniu Milicja Obywatelska podjęła szeroko zakrojoną akcję „Uczymy się jeździć tramwajami”. Milicyjne radiowozy wyjeżdżały wówczas na ulice w godzinach porannego szczytu i pilnowały porządku w tramwajach.
Wszystkich pasażerów podróżujących „na winogrono” usuwano, pilnowano także, by wsiadać i wysiadać wyłącznie na przystankach.
„Należy wreszcie nauczyć niesubordynowanych bydgoszczan” - pisała z tej okazji lokalna prasa - „że do wozu wsiada się tylnym, a wysiada przednim wejściem, nie można do tramwajów wskakiwać w biegu i czepiać się poręczy, wisząc w powietrzu. (…) Jeśli nie pomogą życzliwe rady – pomogą z pewnością mandaty karne. W każdym razie nauka ta będzie trwała tak długo, dopóki nie zanikną przypadki łamania przepisów MPK przez pasażerów”.
Pomogły „maluchy”
Wbrew zapowiedziom, większość bydgoszczan nie zamierzało podporządkować się zasadom i przez to dłużej wyczekiwać na przystankach.
Milicyjna akcja skończyła się z nadejściem zimy, a sytuacja niewiele uległa zmianie na plus. Oblężenie tramwajów zakończyło się dopiero w latach 70., kiedy pojawił się nowy, pojemniejszy tabor tramwajowy i autobusowy i coraz więcej ludzi stać było na własne „maluchy”.