Mówią głównie po rosyjsku, rzadziej w swoim ojczystym języku. To Ukraińcy, którzy przyjeżdżają tu w poszukiwaniu pracy, na studia i w poszukiwaniu warunków do lepszego życia, niż mają teraz w swoim kraju.
To dla nich taka sama ekonomiczna konieczność, jaką dla nas, Polaków, w latach 80. i 90. ub. wieku był masowy exodus w poszukiwaniu dobrobytu do Niemiec i innych krajów zachodniej Europy. Byliśmy tam przyjmowani różnie: życzliwie i obojętnie, dobrze i źle, w końcu wszędzie w ludziach tkwią podobne fobie i uprzedzenia, sęk w tym, by postawy „jedynie słuszne”, czysto narodowe nie dominowały.
Kiedy przejeżdża się dziś przez ukraińskie miasta i wsie, widać szarość, biedę i smutek. Osady się wyludniły. Prawie w każdej rodzinie jest ktoś, kto wyjechał do Polski, Niemiec czy Anglii. - U nas pracy nie ma... - rozkładają ręce miejscowi. I dokonują prawdziwych cudów, by wyżyć za skromne pensje czy emerytury. Większość znajduje tylko jedną radę: emigracja. Na ulicach wiszą plakaty oferujące pracę za granicą, a na przystankach zatrzymują się autobusy jeżdżące stąd do większych miast naszego kraju i dalej na Zachód.
Samochody (i motocykle) bydgoskich radnych [OŚWIADCZENIA MAJĄTKOWE]
Zmieniły się czasy. Teraz to my występujemy w roli „dobrych wujków”. Teraz stanęliśmy w obliczu sprawdzianu naszych postaw. Co zwycięży? Niechęć do obcych? Wypominanie Ukraińcom konfliktów z przeszłości? Nadszedł dla nas czas na prawdziwy sprawdzian z dobrze rozumianej tolerancji.