Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zapiski z dziecięcych lat

Maria Warda
Ukochana jedynaczka swoich rodziców pokochała język Puszkina i po powrocie do Polski postanowiła studiować filologię rosyjską na Uniwersytecie Wrocławskim.

Ukochana jedynaczka swoich rodziców pokochała język Puszkina i po powrocie do Polski postanowiła studiować filologię rosyjską na Uniwersytecie Wrocławskim.<!** Image 2 align=none alt="Image 214500" sub="Maria Marciniak, w ubiegłym tygodniu skończyła 80 lat, o złych przeżyciach już dawno zapomniała / Fot. Maria Warda">

Zawsze zastanawiałam się, skąd u Pani taki piękny akcent. Byłam przekonana, że ma Pani rosyjskie korzenie.

Jestem Polką z krwi i kości. Moja mama Jadwiga była nauczycielką na wsi pod Pińskiem. Mój ojciec Roman był poznaniakiem. Jego cała rodzina mieszkała w Opalenicy. Tata, jako wojskowy Poleskiego 84. Pułku Piechoty stacjonował w Pińsku. Tam poznał mamę, pobrali się i tak zaczęła się moja historia. Byłam ich jedynym dzieckiem.

Pani ojciec miał szczęście, że nie trafił do Katynia.

Kiedy wybuchła wojna był na froncie pod Modlinem. Tam trafił do niewoli niemieckiej, gdzie spędził całą wojnę. Mnie z mamą, jako rodzinę polskiego wojskowego, Rosjanie wywieźli do Kazachstanu. Nie miałam wówczas jeszcze siedmiu lat. To było 13 kwietnia 1940 roku, przyszli w nocy z karabinami i kazali się pakować. Mama pytała „Dokąd nas wieziecie?”, odpowiedzieli, że do męża. Przed domem stała furmanka mama spakowała do dużego wiklinowego kosza niezbędne rzeczy. Zawieźli nas na dworzec kolejowy i zapakowali do bydlęcych wagonów. Dostałyśmy pryczę na górze. Ten wagon stał na bocznicy kilka dni.

Bała się Pani?

Nie przypominam sobie strachu. Zawsze byłam oczkiem w głowie rodziców. Pod opieką mamy czułam się bezpiecznie. Pamiętam jednak dramatyczne wydarzenie. Na dworzec przychodziły moje ciocie mieszkające w Pińsku. Nic im nie groziło, bo nie miały mężów wojskowych. Przyniosły nam coś do jedzenia. Mama pozwoliła mi do nich podejść. Kiedy do nich biegłam, jeden z żołnierzy wycelował w moją stronę karabin. Mama krzyknęła po rosyjsku „To już z kobietami i dziećmi wojujecie”. Po tym okrzyku pozwolił mi iść. Przyniosłam coś do jedzenia.

Jak wyglądała podróż?

Straciłam wówczas rachubę czasu, ale trwało to długo. Byliśmy zamknięci, czasem nas wypuszczali, ale zawsze pod karabinem. Każdy wagon był pilnowany przez jednego żołnierza. Kiedy nas wypuszczali, dawali nam do picia gorącą wodę. Gdy dojechaliśmy do końcowej stacji wieźli nas jeszcze samochodami jakieś 150 kilometrów do miejscowości Akanburnug. Trafiliśmy do bezdzietnego małżeństwa. To byli bardzo dobrzy ludzie.

Byli tak zwanymi dobrymi Rosjanami?

Właśnie Rosjanie byli dobrymi ludźmi, być może dlatego na tym zesłaniu nie było mi źle. Mamie na pewno działo się o wiele gorzej. Musiała ciężko pracować w kołchozie. Bardzo ciężko zachorowała, zawieźli ją do szpitala. Kiedy wróciła, strasznie się jej bałam. Zaczęłam od niej uciekać, bo byłam przekonana, że umarła, a do mnie przyszedł jej duch. Nie mam pojęcia dlaczego tak myślałam.

Czy tam na obczyźnie była jakaś szkoła?

Rosyjska i musiałam do niej chodzić. Wszystkie dzieci się w niej uczyły, różnych narodowości. Z pewnością w tej szkole nabyłam tego charakterystycznego akcentu. Szkoły nie pamiętam, ale miejscowość tak. Była przepiękna. Ogromne jezioro, rzeka, góry i step. W stanie dzikim rosły truskawki i poziomki. Kiedy wróciliśmy do Polski próbowałam nawiązać kontakt z ludźmi, z którymi się zaprzyjaźniłam, ale nikt mi nie odpisał.<!** reklama>

Czy w tym czasie miałyście wieści od ojca?

Ojciec korespondował z moimi ciotkami, a one przysyłały wieści do nas. Mama wiedziała, że żyje. Pewnego razu powiedziała: „Zaczynam suszyć chleb na suchary, niedługo wrócimy do Polski”. Pewnego dnia na moje imię i nazwisko przyszła paczka z Tel-Awiwu. Do dziś nie wyjaśniłam tej tajemnicy, bo nie miałyśmy i do dziś nie mam tam, żadnych krewnych i znajomych. Niestety, w nocy przyszli zamaskowani bandyci. Grozili, że jak będziemy krzyczeć to nas zabiją. Zabrali wszystko. Do Polski wracałam w jednej sukience. Pojechałyśmy do Opalenicy. Ojciec dołączył do nas niebawem. Dostał pracę w cukrowni i tak trafiłyśmy do Żnina. Ani z mamą, ani z ojcem nie rozmawiałam o tym, co przeżyliśmy. Dziś żałuję, bo wnuki się pytają. Zaczynam spisywać to, co zapamiętałam.

TECZKA PERSONALNA:

Maria Marciniak, mieszkanka Żnina - Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, gdzie studiowała filologię rosyjską. Języka Puszkina uczyła przez długie lata w Liceum Ogólnokształcącym im. Braci Śniadeckich. Wyróżniona Honorową odznaką Sybiraka i Krzyżem Zesłańców Sybiru. Wspólnie ze żninianką Władysławą Malak należy do Koła Sybiraków w Inowrocławiu. Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Złotym Krzyżem Zasługi. Niezwykle pogodna osoba. Pielęgnuje tylko dobre wspomnienia. Kocha literaturę piękną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!