<!** Image 1 align=left alt="Image 6081" >Dziesiąty już rok zdzieram gardło dla studentów zaocznych, więc myślę, że ten mikrokosmos mam tak rozpracowany, jak gospodyni rabatki przed domem. W każdym roczniku, trafiającym pod moje skrzydełko, łatwo wydzielić dwa światy. Jeden tworzą ludzie, których życie nie jest usłane różami, ale przed których ambicją i poświęceniem trzeba chylić czoło. Zwykle są to mieszkańcy wsi i miasteczek, często położonych daleko od Bydgoszczy. Pracują na marnych posadkach, potem zakuwają do nocy, a w zimowe weekendy o porannej szarówce przedzierają się przez zaspy, by zdążyć na zjazdy. Jeśli nocują w Bydgoszczy, to wybierają tanie hoteliki, w których często całą grupą okupują jeden pokój. Zazwyczaj nie ma z nimi kłopotu podczas zajęć i sesji, o ile tylko nie zjedzą ich nerwy czy brak wiary w siebie. I jest drugi świat, do którego należą smakosze życia. Najczęściej uważają oni, że zapłacone w terminie czesne jest warunkiem wystarczającym do zaliczenia semestru. Ten świat jest widoczny na pierwszych zajęciach, a potem dopiero na ostatnich. Wtedy jego obywatele szturmem - błaganiem, kłamstwem, bywa, że i groźbą próbują wydębić podpisy w indeksach.
Jakie są moje prognozy dla obu światów? Ten pierwszy przetrwa, bo ludzi z ambicjami, lecz bez pieniędzy na studia dzienne, nawet przy najlepszych rządach, długo jeszcze w Polsce nie zabraknie. Ten drugi świat już, jak zauważam, zaczyna się kurczyć. Część bon vivantów przewędrowała z uczelni publicznych do małych szkół prywatnych, w których dyplom wysiedzieć łatwiej. Inni, zamiast męczyć się w ławkach przez kilka lat bez gwarancji zawodowego sukcesu po obronie licencjatu czy magisterki, pryskają szukać szczęścia za granicą. I krzyż im na drogę.