[break]
Drugiego dnia Świąt Wielkanocnych 1955 roku cała rodzina B. mieszkająca w Bydgoszczy przy ul. Długiej zaczęła odczuwać oznaki złego samopoczucia. Kiedy objawy nasiliły się, wezwano pogotowie ratunkowe. Lekarz, który przybył na miejsce, po krótkiej rozmowie wydał niepokojącą diagnozę: zatrucie pokarmowe.
Trzy ofiary szynki
Do szpitala przewieziono Halinę i Jerzego B., ich dwoje dzieci oraz matkę Haliny, Martę W. Pomimo szybkiego rozpoznania choroby, po przebadaniu resztek świątecznej uczty w mieszkaniu małżonków B. i podania odpowiednich leków, stan zdrowia chorych nie ulegał poprawie. Następnego dnia jako pierwsza zmarła Halina. Wieczorem w jej ślady poszła jej matka, a dwa dni po świętach odszedł również Jerzy. Natomiast ich dzieci po dłuższej chorobie odzyskały zdrowie.
Jak ustalono, przyczyną śmierci aż trójki osób była trychinoza, zwana też włośnicą, czyli zatrucie wywołane przez larwy włośnia krętego, które znalazły się w świątecznych wędlinach. W owym czasie zachorowanie na włośnicę nie było rzadkością, niemniej mało kto z zatrutych umierał. Takie tragiczne skutki zdarzenia musiały mieć swoje źródło albo w wyjątkowo dużej porcji spożytej zarażonej potrawy albo też przez silną reakcję alergiczną osób uczulonych. Każdy przypadek tego typu zatrucia ujawniony w szpitalu wywoływał natychmiastowe poszukiwanie osób, które były dostarczycielami zarażonego mięsa jak i jego nabywców - ludzi narażonych na zatrucie. Sprawą zajęła się Milicja Obywatelska. Stosunkowo szybko okazało się, że rodzina B. mięso kupiła od sąsiadki, Władysławy Z. Halina B. domowym sposobem uwędziła szynkę, aby mieć smaczną potrawę na świąteczny stół.
Świnia „na lewo”
W czasach nieustannego braku mięsa i wędlin na rynku, zwłaszcza w okresach przedświątecznych, powszechną praktyką było wówczas nabywanie mięsa z tzw. nielegalnego uboju. Rolnikom, którzy nie wstąpili do spółdzielni produkcyjnych i nie oddali ziemi do PGR-ów, czyli „nie dali się rozkułaczyć”, wolno było prowadzić hodowlę żywca, ale pod ścisłą kontrolą. Musieli oni zwierzęta przeznaczone na ubój odsprzedawać państwu po niskich cenach w ramach obowiązkowych, ściśle kontrolowanych dostaw. Nic dziwnego, że wielu rolników hodowało dodatkowo nielegalnie świnie, które następnie sprzedawane były pokątnie po znacznie wyższych cenach. W ten sposób zadowolone były obie strony, a straty ponosiło jedynie państwo. Tuczu sprzedawanego w ten sposób nie poddawano badaniom weterynaryjnym w obawie przed donosem lub dlatego, że i lekarzowi trzeba byłoby „dać w łapę”.
Władysława Z., która osiedliła się w Bydgoszczy po wojnie i znalazła tu pracę, wcześniej mieszkała w Kikole koło Lipna. Jeździła tam w odwiedziny do rodziny. W 1954 roku dogadała się z Henrykiem U., który „na lewo” zabijał swoje świnie i sprzedawał ich mięso, a Władysława zawoziła towar do Bydgoszczy i tam go sprzedawała. Interes przez rok szedł sprawnie, jednak wszystko „się rypło” za sprawą zatrucia włośnicą rodziny B.
Szkodnicy klasowi
Zarówno Władysława Z., jak i Henryk U. zostali oskarżeni o bardzo poważne przestępstwo, jak wówczas traktowano spekulację i tzw. szkodnictwo gospodarcze. Obydwoje stanęli przed Sądem Wojewódzkim w Bydgoszczy. Podczas krótkiego jednodniowego procesu zostali uznani za winnych. Kobietę skazano na 5 lat pozbawienia wolności, mężczyznę na 2 lata. W uzasadnieniu tego wyroku sąd stwierdził, że „oskarżeni swym postępowaniem godzili w planową gospodarkę”, będąc „szkodnikami i wrogami klasowymi” powodującymi kłopoty na rynku.