Totalitaryzmy nie rozkwitłyby tak paskudnie, gdyby nie oni. Bo to właśnie oni potrafili się perfekcyjnie w nich odnaleźć, racjonalizując własne draństwa. Bo wielkie opresyjne systemy funkcjonują nie dzięki wielkim ideologom, ale tłumom bardzo małych ludzi.
„System” to film, który stara się i zdefiniować makabrę stalinizmu, i jednocześnie zafundować nam żwawą kryminalną opowieść. I jak to zwykle bywa w takich układankach, ani to definiowanie zbytnio nie wychodzi, ani kryminał się nie udaje. Tu zdecydowanie bardziej poległ kryminał - z solidnego dramatu staczając się w skrótowy film akcji.
Z opisem systemu jest lepiej, choć też mamy momentami wrażenie zbytniego nagromadzenia atrakcji. Choć istotę totalitaryzmu czujemy - wszechobecność państwowej „opieki” nad obywatelem, relacje międzyludzkie określane bardziej przez strach niż cokolwiek innego, huśtawkę polityczną, wynoszącą na sam szczyt i zrzucającą na sam dół, no i to ciśnienie, które zmusza ludzi do zastanawiania się nad denuncjacją własnej żony... Ba, mamy tu też całkiem aktualne przytyczki wobec Rosji, jej wsobności i wiary w bajkę, że całe zło tego świata przychodzi z Zachodu.
Tak więc pewnego dnia w stalinowskiej Rosji zostają odnalezione zwłoki chłopca. Władza uznaje, że to wypadek. Przecież w komunistycznym raju nie ma morderców, bo mordercy to objaw kapitalistycznego zepsucia. Oglądamy świat, w którym nikt nie wie, kto jest zły, a kto gorszy. Jak w scenie bójki, kiedy wszyscy unurzani są w błocie.
Mamy w tym filmie wiele gwiazd, od Toma Hardy’ego i Gary’ego Oldmana po Noomi Rapace i Vicenta Cassela. Mamy też naszą Agnieszkę Grochowską - w niby małej, ale na pewno zauważalnej kreacji. I gratulacje. A o tym, czy pani Agnieszka ma szansę na więcej hollywoodzkich ról, będzie jeszcze okazja powróżyć.