Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wątpliwości pozostały

Krzysztof Błażejewski
Krzysztof Błażejewski
To było bez wątpienia morderstwo, które w czasach PRL-u wzbudziło w Bydgoszczy najwięcej emocji obok zbrodni na dzieciach Trieblerów. Tyle, że tam wątpliwości nie było, tu natomiast całe mnóstwo.

To było bez wątpienia morderstwo, które w czasach PRL-u wzbudziło w Bydgoszczy najwięcej emocji obok zbrodni na dzieciach Trieblerów. Tyle, że tam wątpliwości nie było, tu natomiast całe mnóstwo.

<!** Image 2 align=none alt="Image 178436" sub="Narożnik ulic Jagiellońskiej i Piotrowskiego w Bydgoszczy. To tu przed laty znajdował się nieistniejący dziś dom, w którym mieszkało małżeństwo G. i w którym doszło do zagadkowej do dziś zbrodni. Fot.: Tadeusz Pawłowski">Jan G. był znanym w Bydgoszczy lekarzem ginekologiem. Wraz z żoną Haliną mieszkał w domu przy ul. Jagiellońskiej na rogu Piotrowskiego, gdzie mieściła się kawiarnia „Urocza”. Małżeństwo miało sześcioro dzieci. Do jednego ze swoich licznych miejsc pracy Jan G. miał z domu „żabi skok”.

<!** reklama>13 marca 1969 roku Jan G., jak zwykle, wyszedł rano do pracy. Była 6.40. Żona Halina G. w tym czasie spała, gdyż nie pracowała, zajmując się domem. Jak relacjonował potem w śledztwie lekarz, zatelefonował do domu około godz. 8, by obudzić żonę, która miała wyprawić 13-letnią córkę Annę o 8.30 do szkoły. Halina została potem sama. O 10.45 dr G. dzwonił do domu ponownie, ale, jak twierdził, żona nie odebrała telefonu. To samo miało miejsce o 12 i 12.45. Ponieważ w tym czasie miał dyżur w pobliskiej przychodni przy ul. Piotrowskiego, poszedł sprawdzić, co się dzieje.

Jak później relacjonował, drzwi do mieszkania były otwarte, w przedpokoju paliło się światło, co już wzbudziło jego niepokój. Włączony był także telewizor. Najgorsze czekało jednak dopiero w gabinecie lekarskim. Na dywanie spoczywały częściowo obnażone zwłoki Haliny G. Kobieta miała owinięty wokół szyi kabel przedłużacza, a usta zatkane koszulką gimnastyczną. Otwarta była szafa ze środkami medycznymi. Z mieszkania zginęła tylko portmonetka z równowartością niecałej średniej pensji - 2200 zł. Zostały za to inne cenne przedmioty, np. zegarek na kredensie w kuchni. Jan G., jak zeznał, niezwłocznie przystąpił do reanimacji, bowiem wydawało mu się, że żona jeszcze oddycha. Nie powiodło się.

Już następnego dnia o zbrodni szeroko informowała bydgoska prasa. Rozpoczęło się zakrojone na szeroką skalę śledztwo.

Mąż czy nie mąż?

Sekcja zwłok wskazała na uduszenie jako przyczynę śmierci, przedtem jednak Halina G. została uderzona w skroń. Nie udało się ustalić dokładnej godziny zgonu, lekarze i biegli nie wypowiedzieli się w opisie sekcji zwłok w tej sprawie. Był to pierwszy poważny błąd. Kolejne popełniali prowadzący sprawę milicjanci, jak i prokurator, doprowadzając w końcu do mało precyzyjnych ustaleń. Do tego dochodził jeszcze brak motywu zbrodni.

Jedna z sąsiadek widziała mężczyznę, który dzwonił i został wpuszczony do mieszkania państwa G. krytycznego dnia o 8.40. Jednak wychodzącego z mieszkania człowieka widziała inna sąsiadka dopiero około 11. Kolejna zauważyła też nieznanego osobnika, który przez cały tydzień przed zbrodnią codziennie przed południem wystawał w bramie posesji. Inne widywały obcego wchodzącego do G. w różnych porach i dniach przed zabójstwem. Tej mozaiki nie sposób było ułożyć w całość.

Wobec niemożności ustalenia czegokolwiek, po Bydgoszczy rozeszła się plotka, że podejrzenie pada na męża ofiary. Jak twierdzili wszystkowiedzący, ponoć często wpadał on do domu z przychodni w czasie pracy. Mógł to samo zrobić i teraz...

Potrafiono jednak już ustalać i rozróżniać grupy krwi. Na ciele ofiary znaleziono krew grupy A, Jan G. miał natomiast 0. To ucięło plotki. Tylko chwilowo, jak się później okazało.

Przynieś czterdzieści patyków...

Śledztwo nie mogło ruszyć z miejsca. G. praktycznie nie prowadzili życia rodzinnego i towarzyskiego, nikt ich nie odwiedzał, natomiast kręciło się przed budynkiem, jak i przez bramę domu przechodziło codziennie mnóstwo osób - klientów kawiarni oraz warsztatu rzeźnickiego, znajdującego się w podwórzu.

Niebawem nastąpił jednak przełom. Trzy dni po zabójstwie do dr. G. zadzwonił nieznajomy. Ostrzegał, że i jego zabije, jeśli nie złoży następnego dnia 40 tys. zł w budce telefonicznej na rogu al. 1 Maja i ul. Mickiewicza. Lekarz powiadomił milicję, która obstawiła miejsce spotkania, a do torby włożono zwitki papieru udające banknoty. Szantażystę ujęto, gdy uciekał z torbą do parku Kochanowskiego. Zatrzymany Zbigniew P. miał 18 lat. Przyznał się, że potrzebował gotówki na wycieczkę zagraniczną z Orbisem, a pomysł zaczerpnął z angielskiego filmu w telewizji. Początkowo nie łączono tego z zabójstwem Haliny G., jednak nieoczekiwanie dwie sąsiadki rozpoznały go jako człowieka, którego widywano na terenie posesji przy ul. Jagiellońskiej.

11 dni po zabójstwie Zbigniew P., przebywający w areszcie, nieoczekiwanie sam poprosił o przesłuchanie go. Przed milicjantami i prokuratorem przyznał się do zamordowania Haliny G. Jak twierdził, chciał okraść mieszkanie, bo wiedział, że ginekolog powinien mieć dużo pieniędzy, a on potrzebował ich na wycieczkę do Bułgarii i Turcji. Kiedy Halina G. otworzyła drzwi, uderzył ją od razu w głowę. Kobieta jednak po chwili się ocknęła i zaczęła krzyczeć. Zbigniew P. ze strachu udusił właścicielkę mieszkania. „Nie chciałem tego zrobić” - powtarzał śledczym przerażony.

Opowieści nie udało się jednak potwierdzić dowodowo. Nie znaleziono np. skradzionej portmonetki, nie było jej we wskazanych przez Zbigniewa P. miejscach. Brakowało i innych dowodów.

Po dwóch miesiącach Zbigniew P. odwołał swoje zeznania twierdząc, że wymusiła je milicja, a on na to przystał, bo chciał mieć spokój, żeby go nie przesłuchiwano dłużej w sprawie szantażu. Psychiatrzy orzekli, że u podejrzanego ze zdrowiem było wszystko w porządku, że może odpowiadać przed sądem. Akt oskarżenia o zabójstwo w tej sytuacji trafił do sądu. Drugim współoskarżonym był 17-letni Janusz K., który pomagał przy szantażu i zabraniu walizki z budki telefonicznej.

Za winą Zbigniewa P. przemawiało m.in. to, że znał wygląd portmonetki, położenie zwłok w mieszkaniu, pasował do opisów świadków. Istniała też zgodność grupy krwi, nie posiadał alibi. Czy tylko dziwnym trafem zażądał od dr. G. akurat sumy 40 tys. zł, czy też dlatego, że w domu przy Jagiellońskiej po zabójstwie zobaczył książeczkę PKO z wkładem nieco ponad 42 tys. zł?

Z drugiej strony, podejrzany twierdził, że ofiarę udusił rękoma, że mieszkanie znajdowało się na parterze, a nie na I piętrze, bardzo niedokładnie opisał wygląd mieszkania i mebli. Do tego doszły sprzeczne opinie o godzinie zgonu Haliny G. obejmujące okres od godz. 8 do 12.

Wątpliwości huk

Czy mogło być tak, że Zbigniew P. swoje zabójstwo po prostu wymyślił, naoglądawszy się filmów kryminalnych? Jak twierdzili jego koledzy, miał na tym punkcie hyzia i opowiadał często, że kiedyś zorganizuje wielki skok w Bydgoszczy. Może zatem był tylko szantażystą?

Rozprawa przed Sądem Wojewódzkim w Bydgoszczy rozpoczęła się w połowie listopada 1970 roku. Na sali Zbigniew P. zaprzeczył wszystkiemu, do czego się wcześniej przyznał. Sąd miał mnóstwo wątpliwości i szybko odesłał sprawę do prokuratury, celem uzupełnienia aktu oskarżenia. Prokurator odwołał się jednak do Sądu Najwyższego, a ten przyznał mu rację.

Proces, choć wybitnie poszlakowy, musiał się odbyć. 9 marca 1971 roku ogłoszono wyrok. Zbigniew P. skazany został za szantaż na 5 lat pozbawienia wolności, ale na mocy amnestii skrócono wyrok do 3 lat i 4 miesięcy. Uniewinniony za to został od zarzutu zabójstwa, co wywołało głośne protesty wypełnionej po brzegi największej sali na II piętrze bydgoskiego sądu. Nawet sędziowie nie byli w tej sprawie jednomyślni.

Wieści z sali rozeszły się po mieście bardzo szerokim echem. O wyroku dyskutowano w zakładach pracy, na rodzinnych spotkaniach i w kolejkach. Oburzeni ludzie pisali listy do sądu i redakcji bydgoskich gazet. Przeważnie pomstowali na pobłażliwość sądu.

Nigdy się nie przyznał

Jan G. z kolei dalej odbierał telefony, zachęcające go do przyznania się do zbrodni. Gazety przytoczyły uzasadnienie sądu niemal w całości, sprowokowane stałymi telefonami czytelników.

Prokuratura odwołała się do Sądu Najwyższego, który przychylił się do jej wniosku i nakazał ponowne rozpatrzenie sprawy. 24 lutego 1972 roku po drugiej rozprawie Zbigniew P. został uznany za winnego i skazany na 25 lat więzienia. Wyrok ten zaskarżyła obrona, ale Sąd Najwyższy utrzymał go w mocy.

- Rozmawiałem ze Zbigniewem P., kiedy już wyszedł z więzienia, w którym odsiedział około 20 lat - powiedział nam jeden z bydgoskich policjantów. - Przychodził do komendy co jakiś czas meldować się. Po kilku spotkaniach odważyłem się go zapytać, jak było naprawdę, sugerując, że drugi raz nie może już za to samo być sądzony. On jednak z cała stanowczością twierdził, że został niesłusznie skazany. Przyznam, że ja także w tej sprawie miałem liczne wątpliwości. I mam je do dziś.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!