Dzięki temu, że w sobotnim turnieju Jason Doyle i Tai Woffinden odrobili trochę (troszeczkę) strat do Grega Hancocka, wszystko jest jeszcze możliwe.
Zastanawia mnie Doyle, który wygrał zawody i pomału z żużlowego kopciuszka staje się naprawdę poważnym kandydatem do zdobycia tytułu mistrza świata. No przecież ten facet urodził się w 1985 roku, zdążył już przekroczyć trzydziestkę.
PRZECZYTAJ:Plan żużlowych transmisji
Na dobre wypłynął rok temu, gdy po udanym sezonie w I lidze polskiej (i paru występach międzynarodowych) trafił do ekipy z Torunia, a przy okazji został pełnoprawnym zawodnikiem cyklu Grand Prix. W polskiej lidze raczej zawodził, ale w GP miał kilka naprawdę fajnych zawodów. Skończył jednak groźnym wypadkiem w Australii i nie wiadomo było, co z nim dalej będzie.
Ale w tym roku spisuje się świetnie. Nie wiem, ile w tym zasługi żużlowego Midasa, czyli trenera Marka Cieślaka, ile samego zawodnika, ale pomału Hancock i Woffinden powinni zacząć się go bać.