Pierwszy gorący spór ma wymiar międzymiastowy. Gdy na Kujawach i Pomorzu pisze się o sporze międzymiastowym, zazwyczaj nie trzeba dodawać, że chodzi o spór pomiędzy Bydgoszczą i Toruniem. Dodam od razu, że jak na stosunki bydgosko-toruńskie, było na tej linii cicho nadzwyczaj długo. Przypisuję to dwóm czynnikom. Pierwszym była pandemia, drugim – zaangażowanie się bydgoskiego ratusza, jako miasta, w którym lokalny ster trzyma antyPiS-owska opozycja, w konflikt z rządem. Walka z tymi dopustami bożymi była zajęciem tak absorbującym, że na czas jakiś w Bydgoszczy zapomniano o rywalu zza między.
Ale sobie przypomniano. Wszyscy choć trochę zorientowani w lokalnych sprawach z pewnością słyszeli już, że poszło o śmieci. Nie o jakąś górkę, tylko potężną górę śmieci. 58 tysięcy ton – tyle wynosi roczny wsad Torunia do spalarni odpadów komunalnych w parku przemysłowym w Bydgoszczy (to 30% mocy przerobowej zakładu). Konflikt dotyczy zaś tego, czy transport wsadu z Torunia ma być – jak dotychczas – częścią ogólnej opłaty uiszczanej przez Toruń, czy też ma stać się opłatą dodatkową. Nie dziwię się, że torunianie bronią się przed drugim rozwiązaniem, za którym optują bydgoszczanie, rękoma i nogami. Przewóz 58 tysięcy ton na odcinku ponad 40 kilometrów musi kosztować słono. Dziwię się natomiast, że nikt tego tematu definitywnie nie rozstrzygnął kilkanaście lat temu, gdy zawierano porozumienie o dostawie toruńskich śmieci do bydgoskiej spalarni. I to porozumienie na długie 30 lat.
Spalarnia kosztowała ponad pół miliarda złotych. Unia Europejska dorzuciła nam tylko (lub aż) 255,8 miliona. Jest to tak gigantyczna suma, że trudno uwierzyć w wersję, że prawnicy sprawdzili umowę nieuważnie i przegapili ustalenie, kto od 2023 roku ma płacić za transport odpadów.
Inna sprawa to odgrzanie z tego powodu lokalnych animozji. Dla Bydgoszczy spór z Toruniem o opłaty za transport odpadów oznaczał rozpoczęcie czynnych działań na drugim froncie. Wprawdzie w międzyczasie zamknięty został front covidowy, lecz batalia z rządem PiS w wyborczych latach 2023-2024 na pewno nie wygaśnie, tylko jeszcze przybierze na sile. A walka na dwa fronty wyczerpuje nawet najsilniejsze armie.
Druga ropiejąca rana to stosunki pomiędzy bydgoskim ratuszem i Miejskimi Zakładami Komunikacyjnymi. Specjalnie rozwinąłem tu dobrze znany bydgoszczanom skrót MZK, by podkreślić, że władze miasta potykają się z miejską spółką. To trochę tak, jakby ojciec walczył ze swoją córką. Wiemy, że z takich konfliktów poranione i przegrane nierzadko wychodzą obie strony. Na domiar złego cierpi z tego powodu cała rodzina.
Często też dalsza rodzina słabo orientuje się w szczegółach zaszłości pomiędzy tatą i córką, więc tak naprawdę nie wie, kto ma rację i jak można zakończyć spór. W moim (proszę o wybaczenie megalomanii) homeryckim porównaniu sporu ratusza z MZK do sporu ojca z córką - dalszą rodziną jesteśmy my wszyscy: bydgoszczanie. Nie mamy wglądu do dokumentów i w większości fachowej wiedzy, by rozstrzygnąć, czy stawka wozokilometra narzucana MZK przez ratusz pozwoli im na w miarę spokojną egzystencję, czy też prostą drogą prowadzi do plajty. Jeśli przyjmiemy drugą opcję, to dla ratowania MZK prawdopodobnie musimy pogodzić się ze sporą podwyżką cen biletów.
A co się stanie, jeśli MZK rzeczywiście wyzionie ducha? Może całe miasto obsłuży spółka Mobilis, która od Nowego Roku przejmuje linie autobusowe po Irex-Transie? Tylko że wtedy mielibyśmy w Bydgoszczy komunikacyjnego monopolistę. Nie z rodziny, bo Mobilis to kapitał izraelski…
