Od paru dni nic, tylko hymny i melorecytacje na temat pana Kapustki. Ba, całe ballady o tym, jak to maleńki Bartuś przez śniegi i słoty brnął paręnaście kilometrów na trening… Prawie jak z Dickensa, swoją drogą autora „Wielkich nadziei”. A od bycia wielką nadzieją całego narodu naprawdę można zwariować.
Bo pan Kapustka ma lat 19, jak się wydaje dobrze poukładane w głowie i zabłysnął na starcie Euro. Na razie tyle. Ma też biedaczyna problem z uwielbieniem ludu polskiego, które zwaliło mu się nagle na kark, bo lud lubi uwielbiać, ale potrafi też delikwenta zagłaskać. Bo pamiętacie państwo tych poprzednich cud-młodzianków, nad którymi tak cmokaliśmy? Choćby Marka Citkę, co to walnął gola Angolom na Wembley? Dziś pan Marek jest radnym wojewódzkim PiS, więc choć się z sukcesem przekwalifikował. A Ebi Smolarek? A pamiętacie Dawida Janczyka? Miał 18 lat, kiedy stał się wielką nadzieją, potem był supertransfer do Rosji, a w końcu rola człowieka upadłego w tabloidach… No jasne, był też Włodzimierz Lubański, który debiutował w kadrze w wieku lat 16 z kawałkiem. I ocalał. Miał to szczęście, że trafił na czasy przedinternetowe, czyli sielską epokę, w której czas płynął wolniej, a trawa była zielona. Dziś, jak pan Kapustka wrzuca na fejsa fotę, to na wyścigi „lubią to” tysiące rodaków. Obłęd.
Cóż, my, Polacy-szaracy, uwielbiamy głaskać aspirantów na pop-idoli, bo tęskno nam do smaczniejszego wizerunku w świecie… Bo mamy już poczucie, że żyje nam się fajniej i przyjemniej, że już nie zawsze robimy w Europie za niemotowatych ubogich krewnych drugiego sortu, tylko jakoś nikt z naszych wciąż nie może przebić się do światowego gwiazdozbioru. No, poza panem Robertem... I problem w tym, że kiedy już pojawi się kandydat, to pompujemy jego sukces bez umiaru. Aż chłopina pęknie.