<!** Image 1 align=left alt="Image 167191" >Z rewolucjami w krajach arabskich powoli się oswajamy. Aktualne pozostaje tylko pytanie, kiedy skończy się bunt w jednym kraju, a rozpocznie w następnym i jakie będzie miał rozmiary.
Wydaje się, że poza Libią, cała reszta przemian może mieć charakter egipsko-tunezyjski. W żadnym bowiem z krajów północnej Afryki i Bliskiego Wschodu nie ma już tak silnych dyktatorów, jak do niedawna Saddam w Iraku i teraz Kaddafi. Abstrahując od podłoża tych rewolucji i ich przebiegu, chodzi mi po głowie przyszłość buntowników. Są - zachowując oczywiście wszelkie różnice realiów - w podobnej sytuacji do nas, kiedy buntowaliśmy się w 1980 roku. Pełni wiary, że kiedy stara władza padnie, kraj ich natychmiast stanie się miodem i mlekiem płynący. Że każdy będzie miał pracę, a zarobki znacząco wzrosną. Na fali entuzjazmu prawie nikt nie zdaje sobie sprawy, jaki rachunek za tę rewolucję ekonomia wystawi w przyszłości... Przy okazji rewolucji ujawnia się też zwykle hipokryzja najbogatszych - starej Unii i USA. Ich rola w tym rejonie świata nigdy nie była i nie będzie jednoznaczna. Zawsze najpierw na uwadze będą mieć własne interesy gospodarcze i polityczne. Dlatego wszelkie deklaracje przywódców mocarstw powinny wywoływać uśmiech politowania. I nic więcej.
<!** reklama>
Warto też się zastanowić, co tkwi w głowach ludzi, którzy uznali za swoją życiową misję rządzić do końca życia. Jedyne, co może ich otrzeźwić, to strach. Taki, jaki zajrzał teraz w oczy Muammarowi Kaddafiemu. I... niespodziewanie chyba Alaksandrowi Łukaszence, który przez nikogo niepytany przecież, z własnej woli postanowił narodowi powiedzieć, co go czeka, gdyby chciał go pozbawić prezydenckiego fotela. Tak, strach to czasem dobra rzecz...