W krajach wysoko rozwiniętych sztukę współczesną w 80 procentach kupują wielkie korporacje. Następne 10 procent - projektanci i dekoratorzy wnętrz. A resztę indywidualni nabywcy.
<!** Image 2 align=right alt="Image 61136" sub="Na aukcjach charytatywnych obrazy stosunkowo często znajdują nabywców / Fot. Adam Zakrzewski">U nas dokładnie odwrotnie.
- Inwestycje te są obarczone ogromnym ryzykiem - uważa w „New York Times” ekonomista William Baumol z Princeton University. - Wielkie korporacje zatrudniają więc marszandów, czyli specjalistów od handlu i kolekcjonowania sztuki. Rekinami na rynku są Japończycy i Amerykanie.
Realiści tanieją
W Niemczech jest przepis, który mówi, że w projekcie każdego wieżowca należy uwzględnić 7 procent środków finansowych całego przedsięwzięcia na wyposażenie wnętrz. To zadanie dla ludzi sztuki. W ten sposób wprzęga się ich w system ekonomiczny. W Szwecji w małych firmach pracownicy co roku kupują, z własnych składek, obraz, który losowo trafia po kolei do każdego z nich.
Światowy handel sztuką odbywa się przede wszystkim na aukcjach. Tam kreuje się ceny. W Nowym Jorku w codziennych popołudniowych gazetach podaje się je na bieżąco. W zdumienie może wprawić informacja, że „Sen” Picassa z kolekcji Victora i Sally Ganzów osiągnął cenę 206 mln dolarów. A Ganz kupił go w 1941 roku za... 7 tysięcy.
Rekordy biją też prace z II połowy XX wieku. Za oleje Tadeusza Kantora (w latach 70. kupowano je za 100 dolarów) dziś daje się 30 - 40 tys. dolarów. Dobre reliefy Henryka Stażewskiego z lat. 60, kiedyś za 30 tys. zł, teraz osiągają 90 tys. zł. Tanieją realiści. W 2001 r. za „Próby czwórki” Józefa Chełmońskiego zapłacono rekordową sumę 1 miliona 200 tys. zł. Pięć lat później - już tylko 700 tys.
- Nikt już nie przepłaci za Kossaka - mówi Iza Rusiniak z Galerii Sztuki Współczesnej Dom Aukcyjny „Rempex” w Warszawie - którego „Bitwa pod Kircholmem” kosztuje obecnie 200 tys. złotych. W światowych koncernach jest odwrót od sztuki figuratywnej. Zbyt mocno przykuwa uwagę i skłania do pytań, na co nie mogą pozwolić sobie szefowie firm. Wpływ ma też religia - ortodoksyjni Żydzi i Arabowie nie uznają zachodniej sztuki figuratywnej ani batalistyki. A sztuka abstrakcyjna tworzy nastrój.
Jak to robił Fibak
Bogaci Rosjanie i Ukraińcy skupują całe stamtąd pochodzące malarstwo. W cenie jest więc i Henryk Siemiradzki. Jego „Rozbitek” poszedł za 2 mln 60 tys. zł. Kupują też Polaka Jana Rubczaka, bo jest urodzony w Stanisławowie.
<!** reklama left>Polacy również inwestują. Wojciech Fibak, największa gwiazda polskiego tenisa, od początku swojej kariery sportowej lokuje pieniądze w obrazy. Korzystał z pomocy doświadczonych marszandów. Marek Mielniczuk namówił go m.in. na dzieła tzw. Ecole de Paris, czyli Szkoły Paryskiej. Tą nazwą - w sumie czysto marketingową - określa się polskich malarzy pochodzenia żydowskiego, którzy na początku XX w. tworzyli w Paryżu. Fibak ma też Jerzego Nowosielskiego, Wojciecha Fangora i klasyka polskiej nowoczesności Stefana Gierowskiego.
Mielniczuk również decydował o zakupach innego Polaka - Toma Podla, którego przodkowie, Podlasińscy, wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych za chlebem. Podl jest właścicielem kolekcji sztuki polskiej, jaką nie może się poszczycić żadne muzeum. Krytycy uważają, że zgromadził arcydzieła m.in. Jacka Malczewskiego, Juliana Fałata, Tadeusza Makowskiego, Józefa Brandta, Piotra Michałowskiego i współczesnych, jak Anna Bilińska-Bohdanowicz.
Doradca mecenas
Marek Mielniczuk dziś ma dom aukcyjny w Warszawie. Ostatnio kupił w Nicei za 443 tysięcy euro „Targ w okolicach Krakowa” Brandta. W USA kolekcjonują polską sztukę współczesną Barbara i Jacek Blachowie. Tom York zachęcił ich do udziału w aukcji charytatywnej organizowanej przez Kongres Polonii Amerykańskiej. Blachę do zakupów przygotował marszand Zbigniew Legutko, który doradzał też Barbarze Piaseckiej-Johnson. Obrazy na aukcji były wartościowe. Wybrał je Wiesław Ochman, polski tenor, posiadacz bodaj najlepszej kolekcji polskiego kolorysty Eugeniusza Eibischa. Blacha kupił, na 83 wystawianych, 12 obrazów. Autorami są tworzący w latach 40, 50 i 60 XX w.: Kiejstut Bereźnicki, Zbylut Grzywacz i Kazimierz Mikulski.
Marszandzi mają nieocenione zasługi dla sztuki. Geniusz Vincent van Gogh nie miałby na czym malować, gdyby nie jego brat Theo. Amadeo Modigliani korzystał z pomocy malarza, któremu wiodło się lepiej, Mojżesza Kislinga, króla bohemy paryskiej, syna krawca z krakowskiego Kazimierza. Gosta Stenmann, szwedzki marszand, odkrył wiele talentów, również kobiecych. W latach 20. ubiegłego wieku nie było takie oczywiste, że artystkom należy się miejsce w sztuce na równi z mężczyznami. W 1917 r. pokazał światu wspaniałą modernistkę Helenę Schjerfbeck.
- Stenmann doradził też wydawcy małego magazynu ekonomicznego Amosowi Anikersonowi, jak ulokować pieniądze - mówi mówi Piotr Cegielski, były dziennikarz i dyrektor Instytutu Polskiego w Sztokholmie, obecnie właściciel galerii.
Mecenat Anikersona trwa nawet po jego śmierci. W 1965 r. powstało muzeum jego imienia, które skupuje nowoczesną i współczesną sztukę fińską.