To cud, że nie zginął. W środku Afryki na jego rower najechała rozpędzona ciężarówka. Trwająca dwa lata wyprawa dookoła świata została kolejny raz brutalnie przerwana. Ale prawdziwy podróżnik się nie poddaje.
<!** Image 2 align=none alt="Image 179149" sub="W Etiopii rowerowy licznik Rafała Kitowskiego wskazał 90 tys. przejechanych kilometrów. Z tyłu etiopskie dzieci, które często rzucały w rowerzystów kamieniami /fot. Adela Tarkowska ">Brodaty mężczyzna z gitarą, śpiewający donośnym głosem na toruńskiej ulicy znany przebój „La Bamba”. Przed nim mapa Afryki i informacja po angielsku, że chodzi o rowerową wyprawę dookoła świata. Ale roweru nie widać. - Pewnie zbiera na piwo - słychać złośliwe komentarze. Złotówki jednak lądują w futerale instrumentu.
Syryjska gościnność
<!** reklama>Z trudem go poznałem. Afryka, rower... Tak, to on! Ponad półtora roku temu głośno było o dramacie na trasie wyprawy, której pierwszym przystankiem był Toruń, a kolejnym Inowrocław. Rafał Kitowski z Mszanowa i Arek Gross z Kurzętnika (pierwszy objechał Europę, drugi okrążył Polskę) podjęli wyzwanie życia - ruszyli dookoła świata przez Europę, Afrykę, obie Ameryki i Azję. Nikt wtedy nie przypuszczał, że jeden z nich wróci do kraju w trumnie.
<!** Image 3 align=none alt="Image 179149" sub="Malownicza trasa w Jordanii /fot. Adela Tarkowska ">Po siedmiu miesiącach najwspanialszej przygody, poznaniu w Grecji Adeli, dziewczyny, która zdecydowała się ruszyć z nimi dalej, a dla Arka miała być tą najważniejszą w życiu, doszło do tragedii. W okolicach miejscowości Marmaris Arek doznał lekkiego wylewu, który ostatecznie doprowadził do zatoru w mózgu. Po miesiącu walki w szpitalu w Izmirze Arek zmarł. Szeroko pisałem o tym w tekście „I pojadę z Tobą aż do śmierci...” w Wigilię 2009 roku.
- Wróciliśmy wtedy za Arkiem, przerwaliśmy wyprawę, by pożegnać go na cmentarzu w Kurzętniku - wspomina Rafał. - Przez kilka miesięcy nie mogliśmy z Adelą podnieść się po tej tragedii. W marcu 2010 dotarliśmy jednak do Marmaris i ruszyliśmy dalej.
<!** Image 4 align=none alt="Image 179149" sub="Burza piaskowa zaskoczyła podróżników w Sudanie. W tych warunkach nie da się jechać. /fot. Rafał Kitowski ">Wcześniej zarabiali na swoje utrzymanie występując na ulicach miast. Adela śpiewała, a Arek z Rafałem grali na gitarach. Teraz musiała wystarczyć jedna gitara - Rafała.
- Najdłużej zatrzymaliśmy się na Cyprze, gdzie przeczekaliśmy gorące lato i uzbieraliśmy sporo kasy na przyszłość, bo czuliśmy, że w biednej Afryce taki sposób zarobkowania może się nie udać - wyjaśnia rowerzysta. - Dalej ruszyliśmy znowu w trójkę - dołączył do nas kolega Adeli, Krzysztof z Wrocławia.
<!** Image 5 align=none alt="Image 179149" sub="Śniadanie w eskorcie policji">Jadąc przez Syrię doświadczyli gościnności, przy jakiej ta przysłowiowa, polska, może się schować. - W każdej wiosce wiele osób proponowało nam nocleg, momentami marzyliśmy wręcz o naszych namiotach, a ci siłą ciągnęli nas do domów - wspomina uliczny grajek. - Potem był Liban. Zdawaliśmy sobie sprawę, że musimy ominąć Izrael, by nie „spaprać” sobie paszportu. Ostrzegano nas bowiem, że szczególnie w Sudanie izraelskie wpisy w paszporcie nie są tolerowane. Albo nas nie wpuszczą jako szpiegów, albo... ukamienują.
Wcześniej był jednak Egipt. Trafili tam akurat wtedy, gdy w Kairze wybuchały zamieszki, a w Aleksandrii bomby. Jednak stamtąd mają dobre wspomnienia - gdy rozbili się na Saharze, miejscowi stwierdzili, że muszą ich chronić przed lwami i hienami. Przyszli z kocami i strzelbami, rozpalili ogień i strzegli namiotów podróżników do świtu.
<!** Image 6 align=right alt="Image 179153" sub="Rafał zarabia na nowy rower grając na ulicach. /fot. Jacek Kiełpiński">- Ambasada Polska w Kairze odmówiła nam pomocy w uzyskaniu wizy sudańskiej - dodaje. - Tłumaczono to tym, że szykowało się tam głosowanie na temat podziału kraju i, zdaniem polskich dyplomatów, wojna domowa była nieunikniona.
Wizy jednak zdobyli bez listu polecającego z ambasady, a mieszkańcy okazali się wyjątkowo przyjaźni - w Chartumie pewien Sudańczyk odstąpił im pół swojej willi.
- Jechaliśmy wzdłuż Nilu, bo praktycznie tylko tam są jakieś miejscowości. Sporo dróg zbudowali Chińczycy. Zresztą chińszczyzna przeważa w sklepach i na bazarach - Rafał ze szczególnym rozczuleniem wspomina spotkanie w Wadi Haifa. - Przy stole siadło 12 rowerzystów. Amerykanie, Anglicy, Belgowie i my. Okazało się, że wszyscy jedziemy do RPA. Wyprawy przez Afrykę są więc dziś dość popularne. Wszyscy dziwili się, gdy mówiłem, że Afrykę przejechał już w latach 30. XX wieku nasz rodak, Kazimierz Nowak.
Dzieci chwytają za kamienie
W Etiopii napotkali na drodze wspaniałe góry i... dzieci, których nie polubili.
- Daj mi coś, daj mi pieniądze! W każdej - podkreśla - mijanej wsi gromadka dzieci wykrzykuje swe żądania. A po chwili sięga po kamienie. Dostawaliśmy nimi regularnie. Musieliśmy zaopatrzyć się w kije. Paralizator te dzieci śmieszył, powstrzymywał je jedynie gaz pieprzowy. Ale, po pierwsze, należało uciekać. Co nie było łatwe, bo etiopskie dzieci potrafią biegać naprawdę szybko.
Dorośli byli bardziej przyjaźni. Wiele razy zapraszali podróżników na ceremonię kawową.
- Bardzo mocna, długo gotowana kawa z cukrem - tłumaczy podróżnik. - Pije się po trzy zalewki. Po trzech kolejnych gościnach i dziewięciu kawach myśleliśmy, że nam serca wyskoczą z piersi. A na południu Etiopii odmiana. Tam nie słodzą, ale solą kawę. Wytrzymałem dwie porcje i mnie zemdliło.
Kenia przywitała ich... obiadem. Pogranicznicy z daleka obserwowali zmagania rowerzystów, momentami pchających swe pojazdy przez piachy. Przygotowali dla nich, najważniejszą w tych warunkach, zimną wodę i ciasto kukurydziane z owocami, warzywami i kurczakiem.
W Kenii mieli poważne spotkania ze skorpionami i wężami. - Tam nie należy się rozbijać po zmroku, bo nie widać, na czym stawia się namiot - tłumaczy. - Musieliśmy wybijać skorpiony kijami, a potem drżeliśmy, by kolejne nie weszły pod namiot i nie zaatakowały od dołu. Specjalne konstrukcje obmyślaliśmy, by leżeć jak najdalej od namiotowej podłogi.
Podczas trwającego ponad rok drugiego etapu wyprawy nazbierało się wspomnień i kilka tysięcy zdjęć. Przekroczyli równik, objechali masyw Mount Kenia, poznali proboszcza witającego ich słowami „dzień dobry”, których nauczył się na spotkanie z papieżem. I wtedy to się stało.
Gitarę mam już nową
Samego wypadku Rafał nie pamięta. Przytomność odzyskał po dwóch tygodniach w szpitalu w Nairobi. Z trudem poznał się w lustrze. Kości twarzy potrzaskane w szesnastu miejscach, naderwana warga, a do tego... złamany kręgosłup. Tylko jego marzeń kenijski kierowca nie uszkodził.
- Życie uratował mi Anglik, który akurat tam przejeżdżał i krwawiącego z roztrzaskaną głową zawiózł do szpitala. Życie uratowała mi też Adela, która okazała równie dużą inicjatywę, jak po wypadku Arka i załatwiła śmigłowiec, którym przewieźli mnie do Nairobi. To, że tu mogę teraz grać, zawdzięczam też gminie Nowe Miasto Lubawskie, bo przedłużyła moje ubezpieczenie, które pokryło trzytygodniowy pobyt w kenijskim szpitalu i transport do kraju - wymienia Rafał.
- Wierzę, że nic tu nie było przypadkowe. Po ponad roku znalazłem się wśród bliskich. Choć z mojej gitary, która służyła mi 20 lat, nie zostało wiele, też nie mam powodu do smutku. Kuzyn kupił mi nową, świetną, hiszpańską. Jeszcze tylko trochę rehabilitacji, sporo grania, by zebrać fundusze, skompletuję jakiś rower i jestem gotów. Świat czeka. Wiadomo, gdzie zacznę dalszą drogę. Już sprawdzam połączenia z Nairobi.