Jak w każdym razie nauczają badacze od śmiechu, my, Polacyszaracy, lubimy też rechotać z lekarzy, księży, teściowych i... biznesmenów. A we wspominkach towarzyskich radują nas wciąż wódczane przygody heroiczne. Ale tak naprawdę z tym polskim śmiechem - wbrew biadoleniom malkontentów - jest całkiem nieźle. A nawet lepiej.
Te zachwyty nad swojskim humorem rozczuliły mi serce, gdy pan Sylwester Chęciński dostawał Orła za całokształt - zresztą w roku, w którym jego „Samym swoim” stuknęła pięćdziesiątka. Film zna każdy Polak mały i duży, bo telewizory raczą nas nim na okrągło - a my na okrągło go oglądamy, choć repatrianckie klimaty ludu zza Buga rozwiały się przez lata. Ale choć to film mocno wpisany w kontekst, to przy okazji uniwersalnie polski. Bo właśnie najcudniej wychodziły nam zawsze te kontekstowo-uniwersalne filmy, od „Rejsu”, po dzieła pana Barei. I one przetrwały.
A o naszym guście świadczy też to, co nie przetrwało i sczezło raptem po latach paru. Jak komedyjki stylizowane na amerykańskie wulgarniaki, w których pije się, kopuluje i wydala na okrągło. Albo jak te filmiki rozpaczliwie udające amerykańskie komedie romantyczne czy równie amerykańskie komedie kryminalne... Pożarł je czas, a one pożarły kariery paru aktorów, którym na wieki już zostały gęby graczyków z nieśmiesznych ramot - od pana Pazury, po pana Karolaka.
Dziś komediowym hitem jest „Ucho Prezesa” - i ciekawe, czy coś z „Ucha” pozostanie, kiedy zniknie kontekst? Bo nie czarujmy się, jak nic poważnego nie zmalują, to za te 50 lat o Mariuszach, paniach Basiach czy nawet o samym Prezesie Polacy pamiętać będą tak, jak dziś o ludzie zza Buga. Ale z drugiej strony, dworskie gierki różnych dziwaków będą przecież dokładnie takie same, jak dziś.