**W tych dniach pewne poruszenie wywołała informacja o kilkudziesięciu rodzicach z Fordonu, którzy stali prawie trzy doby na mrozie, by zapisać swe pociechy do jednego z tamtejszych przedszkoli.
Pani dyrektor, pytana o to, dlaczego rekrutacja do placówki zorganizowana jest w tak nieprzyjazny sposób, odparła dość obcesowo: - Bo tak nam jest wygodniej... Nie wiem, czy dzieci są szczęśliwe w miejscu zarządzanym tak apodyktycznie, fakt jednak pozostaje faktem - ulokowanie malucha w przedszkolu jest dziś operacją mocno szarpiącą nerwy.
<!** reklama>
Bo oto są teraz placówki publiczne i niepubliczne. Do pierwszych, tańszych, zapisuje się przez Internet, ale tam jest cały system kryteriów, które „przeciętnego” dzieciaka (np. czterolatka z pełnej, przeciętnie zamożnej rodziny) mogą z przedszkola marzeń wykluczyć. Do drugich, droższych, dostać się można na zasadach określanych przez właścicieli, a te być mogą... jak wyżej.
Generalnie system jest taki, że każdy maluch powinien miejsce w przedszkolu znaleźć. W niepublicznym (jak mama czy tata wystoją) albo publicznym (jak system go wreszcie przydzieli). A że to może być zupełnie inna dzielnica, z zupełnie inną od oczekiwanej ofertą, za większe pieniądze? Trudno mieć i rybki, i akwarium. Stąd owczy pęd do całonocnego czekania pod wybranym przedszkolem (ich dyrektorzy mówią nawet, że rodzice nakręcają się sami - jeden stanie w piątek po południu i zmusza resztę, by się tak szybko ustawiała za nim), stąd błędne koło.
Owczy pęd i dziki obłęd, który sprawia, że z wielką ulgą myślę o dziecku w wieku już mocno poprzedszkolnym.