Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Premiera tygodnia: "Matki równoległe" - czyli jak nie kochać Almodovara? (recenzja)

Mariusz Załuski
Mariusz Załuski
Materiały prasowe

Czasami wydaje nam się, że o pewnych sprawach wiemy już wszystko. Że w główkach mamy poukładane jak należy, że całość klapuje i nic tego już nie zmieni. Bo co jeszcze ktoś mógłby nam powiedzieć odkrywczego, dajmy na to, o macierzyństwie? Albo o tym, że tylko życie budowane na prawdzie ma jakąś sensowną perspektywę? Zarówno w intymnej skali mikro, jak i w narodowej skali makro? Pedro Almodovar to taki magik, który niczego nowego nie wyczarowuje, ale o tym, co wydaje nam się znane do bólu, opowiada tak, że sami odkrywamy to na nowo.

Tym razem pan Pedro w „Matkach równoległych” zafundował nam zresztą odkrycia piętrowe. Mamy więc piętro pierwsze, a właściwie fundamenty – melodramatyczną historię, fabularnie jakby deczko z telenoweli, ale ze sporym potencjałem emocji. Piętro wyżej jest soczysty pean na cześć macierzyństwa w całej jego uczuciowej złożoności, ba, pean na cześć kobiet w ogóle. Na piętrze ostatnim mamy niezaleczone traumy narodowe, niesione przez kobiety przez kolejne generacje, a niezaleczone, bo zamilczane. I można te piętra traktować rozdzielnie, ale dopiero w całości robi się z tego kompletna budowla.

Tak więc główna heroina to czterdziestoletnia fotograficzka, której przydarza się niespodziewana ciąża po milutkim romansie. Na porodówce spotyka nastolatkę – której ciąża też jest niespodziewana, choć wynika z dramatycznych okoliczności. Obie rodzą tego samego dnia, ich córki trafiają razem na obserwację… Obie kobiety spotykają się i rozstają w następnych latach, a ich życie splata się nierozerwalnie - w coraz bardziej thrillerowej tonacji. Do tego fotograficzka walczy o zbadanie masowego grobu mieszkańców wsi, z której pochodzi – zamordowanych w czasach wojny domowej.

Ale choć film spina mocna, rozliczeniowa historyczna klamra - wołanie o prawdę, która jest warunkiem spokoju dla rodzin - to najważniejsze są tu kobiety. Facetów w „Matkach” zresztą prawie nie ma – uciekają, uchylają się, z rzadka pomagają, czasami krzywdzą… Nie istnieją i nie są nawet specjalnie potrzebni. „Matki równoległe” to opowieść o kobiecej sile, o mocy macierzyństwa - która może też wpędzać kobiety w niebezpieczne moralnie rejony i złe emocje – wreszcie o solidarności i wzajemnym wsparciu pań. To tak dominujący motyw, że trzeba talentu Almodovara, żeby to wszystko się razem skleiło, ale w końcu w wątku rozliczeniowym też najważniejsza jest pamięć właśnie kobiet... Cóż, ten talent Almodovara parę razy mnie z lekka zawiódł, ale w przypadku „Matek równoległych” zdejmuję z szacunkiem berecik.

No a forma? Pan Pedro ma swój osobny dar opowiadania. Z przesyconymi kolorami, grą konkretnymi przedmiotami, niby banalnymi scenami – jak przygotowywanie jedzenia - którymi cudnie opowiada o relacjach, żwawym montażem. Potrafi też wycisnąć aktorów do cna. Zastanawiam się, kim byłaby Penelope Cruz, gdyby nie spotkała Almodovara. Bo w końcu grała w różnych filmach, z różnym skutkiem. A Cruz z „Matek równoległych” to Liga Mistrzów.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Premiera tygodnia: "Matki równoległe" - czyli jak nie kochać Almodovara? (recenzja) - Nowości Dziennik Toruński