Trochę dziwnie to brzmi akurat po incydencie na spektaklu „Do Damaszku” w Krakowie, kiedy grupa widzów usiłowała przerwać przedstawienie w proteście przeciwko rzekomej pornografii na scenie. Pornografia wydaje się bowiem miną z pierwszej wojny światowej. W dodatku taką, na którą wpadamy pokolenie po pokoleniu i jeśli w ogóle wywołujemy detonację, to zdolną co najwyżej osmalić nam przyrodzenie.
Bydgoszczan pod względem tolerancji na pornografię testuje ostatnio reżyser filmowy - Duńczyk Lars von Trier. W sobotę poddałem się testom i ja. Zanim zawędrowałem do multipleksu, naczytałem się w mądrych pismach, jak to w „Nimfomance” pozorną parodią usiłuje się zamaskować autentyczną pornografię. Nie wiem, co przeczytali moi sąsiedzi na widowni.
Coś jednak musieli przeczytać albo usłyszeć, bo od lat nie byłem w kinie na seansie, który zgromadziłby pełną salę ludzi. Widząc moszczący się w fotelikach tłumek rozszczebiotanych popkornożerców i kolopijców, zacząłem podejrzewać, że ten wieczór miło się dla nich skończyć nie może. Że jeśli nawet coś przeczytali, to nieuważnie, a jeśli usłyszeli, to jednym uchem. Miałem rację.
Pierwszy widz zrejterował po trzech kwadransach, dwójka wyglądająca na zakochanych nie wytrzymała scen pokazujących delirium tremens, przeplatanych scenami seksu w pozycji „na jeźdźca”, uprawianego w szpitalnym prosektorium. Kolejna para podała tyły podczas przydługiego wykładu o polifonii w dziełach Jana Sebastiana Bacha, nie doczekawszy twórczej adaptacji polifonii, rozpisanej na trzy organy męskie.
Dominujące w kinie, jak sądzę, wrażenie podsumował zaś jeden z cierpliwych widzów, młody mężczyzna, który gdy tylko zapaliło się światło, wyklikał numer w komórce i wygłosił do słuchawki lapidarną recenzję: „Tyle czasu zmarnowanego. Ch... z grzybnią”. Nie wiem, jakie światy łączy ta ostatnia metafora. Domyślam się, że bliskie piekłu.
A jak to działa w bydgoskim teatrze, który ostatnio również sporo bierze na saperską klatę? „Na pewno będą gołe cycki. Masz to jak w banku” - zapewniał mnie znajomy bywalec, gdy zwierzyłem się przed nim, że wybieram się do Polskiego na premierę „Wesela”. „Wyspiański nie dał się zagłuszyć” - podsumował w Internecie tę inscenizację doktor Stefan Pastuszewski.
A jak doktor mówi, to trzeba wierzyć. Rzeczywiście, Wyspiański się obronił. Niemniej cycki były - jak najbardziej gołe i nawet w wersji double. Nie wywołały jednak żadnej reakcji. Mój kolega bywalec twierdzi, że to specyfika bydgoskiej publiczności - młodej i zmanierowanej. W teatralnym światku Torunia, nobliwym i profesorskim, takiego numeru nie puszczono by płazem. Nasi natomiast mocniej niż na cycki reagowali na litry gorzałki, które pod znaną marką (czyżby lokowanie produktu?) płynęły przez gardła weselników. To sporo tłumaczy - mocny alkohol i seks nie idą w parze...
I tylko Michał Woźniak, dyrektor Muzeum Okręgowego, narzucił swej Galerii Sztuki Nowoczesnej jakieś reakcyjne gusta. W grudniu muzeum pokazało dwa najnowsze nabytki. Pierwszy to obraz „Kompozycja z żółtym kołem”, którego tytuł wiernie oddaje treść malowidła. Zastanawiałem się, jak żółte koło ma się do bydgoskiego muzeum, z dębami Wyczółkowskiego w herbie. Oświeciło mnie, gdy przeczytałem nazwisko autora: Jerzy Kujawski. Drugim, wartym kilkaset tysięcy złotych, klejnotem w bydgoskich zbiorach sztuki nowoczesnej jest od niedawna „Carapace - Stwór prehistoryczny” pędzla Jana Lebensteina.
Tu już o żadnym powinowactwie z Wyczółkowskim czy Kujawami nie może być mowy. Trudno też o skojarzenie z pornografią - chyba że komuś wszystko kojarzy się z seksem. Widzę natomiast mocny związek Carapace z alkoholem. Otóż gdy się alkoholu nadużywa, to takie stwory, jak z obrazu Lebensteina, zaczynają nam wyłazić z szafy albo spod łóżka. Nie wiem, czy jest to biograficzny klucz do analizy twórczości malarza. Bo na pewno nie do gustów dyrektora Woźniaka, który jest mężem statecznym i nie nadużywa.