Znajomy opowiedział mi o swojej niemiłej przygodzie z telefonem 112 w tle, a ja powtórzyłem jego historię reporterce „Expressu”. Dzięki temu powstał artykuł, z którego, ku memu zaskoczeniu, dowiedziałem się, że jeśli ktoś decyduje się na zaalarmowanie ratowników - pod 112 czy 999 - sam, chcąc nie chcąc, staje się pierwszym ratownikiem. I to nie z bożej łaski, tylko działającym pod przymusem i zagrożonym przykrymi konsekwencjami, gdyby pomocy zaniechał.
<!** reklama>
Do tej pory wiedziałem, że taki obowiązek dotyczy kierowców wobec ofiar wypadków drogowych. Od dawna budził on mój sprzeciw. Zgodnie z kodeksem, każdy kierowca powinien znać zasady udzielania pierwszej pomocy. Mimo to jestem przekonany, że gdyby policjanci z drogówki podczas kontroli sprawdzali nie tylko prędkość, trzeźwość i stan techniczny aut, lecz także wyrywkowo przepytywali, jak na przykład należy postępować z nieprzytomnym i obficie krwawiącym uczestnikiem wypadku, to dziewięciu na dziesięciu kontrolowanych kończyłoby ten egzamin z mandatem w kieszeni. Poza tym, co innego znać zasady, a co innego je umiejętnie zastosować. Nie jestem mimozą, lecz nie widzę siebie w roli supermana, wdzierającego się do zdeformowanego wraku, w którym brodzę we krwi i rozlanym paliwie. Cóż, nie każdy rodzi się bohaterem. Uważam, że zgodna z przepisami postawa świadka dużego wypadku powinna sprowadzać się do wezwania fachowej pomocy oraz ostrzegania innych kierowców o niebezpieczeństwie na drodze.
Przypadek mojego znajomego był nieco inny. Owszem, jechał samochodem jedną z ulic na starym Szwederowie i w tym czasie zauważył wymagającego pomocy człowieka. Nie była to wszak ofiara wypadku, lecz najprawdopodobniej tak zwany leżak, zajmujący pozycję horyzontalną na chodniku, tuż pod murem kamienicy. Znajomy mówił mi, że przejął się tym delikwentem głównie z tego powodu, że leżał na brzuchu, z twarzą zwróconą w stronę chodnika i przez samochodowe okno trudno było się zorientować, czy może swobodnie oddychać. Znajomy zatrzymał więc auto, wysiadł, sprawdził, że mężczyzna oddycha normalnie, po czym wrócił za kierownicę i zadzwonił pod 112. A gdy po dłuższych korowodach został wreszcie połączony z dyspozytorką pogotowia, odebrał od niej połajankę za to, że śmiał oddalić się od „pacjenta”, bo powinien warować przy nim jak pies do przyjazdu karetki. Następnie dyspozytorka groźbami usiłowała go zmusić do podania numeru telefonu, z którego dzwoni. Zdaniem mojego rozmówcy, te wszystkie „czynności wstępne”, związane z przyjęciem wezwania, trwały dłużej niż karetka ratunkowa jedzie z Markwarta na Szwederowo. Moim zaś zdaniem, najważniejsze w tej historii jest to, jak skomentował powyższą opowiastkę jeden z szefów Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy: „Zgłaszający interwencję nie ma prawnego obowiązku udzielenia pomocy, choć w niektórych przypadkach może ponieść konsekwencje swojej bezczynności. Na przykład kiedy poszkodowany, czekając na pogotowie, dozna dodatkowego urazu lub umrze, jego rodzina może wystąpić do sądu z powództwa cywilnego”. Czyli jednak jakiś paragraf reguluje zachowanie w takiej sytuacji i zmusza do udzielenia pomocy - w przeciwnym przypadku pozew cywilny nie miałby sensu.
Obawiam się tylko, że uświadamianie ludziom takich wymagań czyni więcej zła niż dobra. Podejrzewam, że wiele zachowań, które są pokazywane jako przykłady znieczulicy, miało swe źródło nie w rzeczywistym uwiądzie uczuć wyższych, lecz w chęci uniknięcia kłopotów, jakich możemy sobie przysporzyć z powodu „obywatelskiej postawy”. Takich jak wielokrotne wezwania na policję w celu złożenia zeznań czy uczestnictwo w procesie sądowym. Ba, jeśli mieliśmy pecha pomóc ofierze przestępstwa, to po ujawnieniu swej tożsamości, jako potencjalni świadkowie, sami możemy być narażeni na niebezpieczeństwo. Powinniśmy wkładać kostium Supermana z własnej nieprzymuszonej woli, a nie dlatego, że prawo tak nakazuje, policja do tego wzywa czy pogotowie nas straszy.