Pan Leszek ma 79 lat, nowotwór płuc i jedną radość w życiu - dokarmianie gołębi. Za ten niecny proceder Straż Miejska w Toruniu postanowiła postawić go przed sądem. Czy ten okaże się na tyle roztropny co bydgoska Temida w sprawie pani Leny, karmiącej koty?
<!** Image 2 align=none alt="Image 196569" sub="- Spółdzielcze regulaminy czy inne akta prawne nie mogą być sprzeczne z nadrzędną wobec nich Ustawą o ochronie zwierząt. A ta nakazuje o nie dbać - przypomina Ewa Włodkowska, toruńska obrończyni praw zwierząt. Pani Ewa broni emeryta, który ma stanąć przed sądem za dokarmianie gołębi, a konkretnie
- brudzenie. FOT. Jacek Smarz">
Trudno powstrzymać łzy. W małym mieszkanku na toruńskim Rubinkowie pan Leszek z niedowidzącą żoną mieszka od 1977 roku. Ze ścian niezmiennie patrzą na staruszków Matka Boska Częstochowska i Jezus Miłosierny.<!** reklama>
- Niech mnie skażą, niech ukarają. Ja gołębi dokarmiać nie przestanę... - płacze emeryt.
Takie się „państwo” porobiło
Osiedle Rubinkowo powstało w latach 70. ubiegłego stulecia. Bloki i wieżowce zasiedlali często przybysze z okolicznych wsi, znajdujący zatrudnienie w Elanie i innych zakładach przemysłowych. Sprowadzali ze sobą psy, koty i gołębie.
- Ptaki się mnożyły, ludzie je dokarmiali. Ale z czasem z tych ludzi takie się „państwo” porobiło, że nie tylko gołębi karmić zapomnieli, ale zaczęły im przeszkadzać - mówi pan Leszek.
On na los ptaków nigdy nie był obojętny, chociaż jest rodowitym torunianinem, a nie przybyszem ze wsi. Do szkoły poszedł w czasie drugiej wojny światowej. - Okupant nas uczył, żeby ptaki karmić, poić, domki im robić i na drzewach wieszać - wspomina. - Od dziecka byłem nauczony, by tym naszym braciom mniejszym pomagać.
Na balkonie wystawia pojemniczki z wodą, by ptaki mogły się napić. Nieraz już złośliwi sąsiedzi z góry próbowali zrzucić mu na głowę butelkę albo foliowy worek z wodą. Nie zraża się. Zawsze też pomaga gołębiom, znajdowanym ze związanymi żyłką nogami („Tak, takie czasy. To robią ludzie”). A gdzie dokarmia?
Pszenica z chudego portfela
Piaszczysty placyk przy wieżowcu przy ul. Łyskowskiego 37. Tablica z zakazem dokarmiania ptactwa. W narożniku - góra papierów, najprawdopodobniej z biurowej niszczarki. Równomiernie rozsiane puste butelki po wódce, puszki po napojach i inne śmieci. Obok gromadzą się nastolatki, uczniowie pobliskiej szkoły. Zbliża się południe, czas długiej przerwy. Palą papierosy, dyskutują.
Na tym placyku pan Leszek wysypuje ptakom okruchy chleba i ziarna pszenicy. - Od prawie dziesięciu lat kupujemy za własne pieniądze - podkreśla jego żona.
Ktoś z lokatorów poskarżył się administracji Spółdzielni Mieszkaniowej „Rubinkowo”. A spółdzielnia zaalarmowała Straż Miejską. Pan Leszek został wezwany do złożenia zeznań. Stawił się z żoną, bo sam po chemioterapii daleko się nie wyprawia. Miewa silne zawroty głowy. - Nie potraktowano nas uprzejmie - wspomina kobieta.
Bardziej zdecydowane działanie
Municypalni uznali pana Leszka winnym wykroczenia - zanieczyszczania miejsc publicznych.
- W podobnych przypadkach dokarmiania zwierząt nie jesteśmy od razu restrykcyjni - zapewnia Jarosław Paralusz, rzecznik toruńskich municypalnych. - Najpierw z daną osobą przeprowadzamy rozmowę edukacyjną. Wyjaśniamy, co wolno, a czego nie. Tak też było w tym przypadku. Niestety, pouczenie nie przyniosło efektu. Na tego pana wpłynęła kolejna skarga ze strony spółdzielni i musieliśmy podjąć bardziej zdecydowane działanie. Sprawę skierowaliśmy do sądu.
Pan Leszek ma odpowiedzieć przed Temidą za naruszenie artykułu 145 Kodeksu wykroczeń („Kto zanieczyszcza...”). Czyn ten obłożony jest sankcją w postaci grzywny od 50 do 500 złotych.
- Czy Straż Miejska wie, że ma do czynienia ze starszym, schorowanym człowiekiem? - pytamy.
- Rozmawialiśmy, pouczaliśmy, ale bez efektu - powtarza w odpowiedzi Jarosław Paralusz.
- Żaden strażnik na rozmowę do mnie do domu w tej sprawie nie przyszedł. To ja musiałem stawić się u nich - mówi tymczasem emeryt.
Gołębiu, nie leć tędy!
Mieszkająca po sąsiedzku Ewa Włodkowska, prezes Toruńskiego Towarzystwa Ochrony Praw Zwierząt, mówi, że tym razem przekroczone zostały już chyba wszystkie możliwe granice. - Jak można starszego, cierpiącego człowieka tak dręczyć i u schyłku życia fundować mu sprawę sądową za dokarmianie gołębi?! - unosi się działaczka.
W 2007 roku napisała do władz SM „Rubinkowo” pismo, w którym wnioskowała, m.in., o ustawienie karmnika dla gołębi przy ul. Łyskowskiego 37. „W znacznym stopniu rozwiąże to problem dokarmiania przez miłośników ptaków i jednocześnie poprawi stan sanitarny terenu” - uzasadniła.
Zdzisław Zakrzewski, prezes spółdzielni, odpowiedział jej, że „propozycja nie została pozytywnie rozpatrzona”, dodając jednak, że „zasadne jest lokalizowanie karmników w miejscach odległych od budynków”. Domki się pojawiły, ale także w pobliżu bloków (jeden prezentujemy na zdjęciu na sąsiedniej stronie).
Ewa Włodkowska też ma nieprzyjemności za pojenie gołębi na balkonie. Znów przeszkadza to jednemu z lokatorów, który skarży się na upstrzone odchodami parapety. W takim jednak przypadku nie ma mowy o wykroczeniu, bo czyjeś okno to nie miejsce publiczne. Municypalni nic nie mogą zrobić, zalecając spółdzielni drogę postępowania cywilnego.
W akcie desperacji pani prezes ze współpracownikami przygotowała i rozwiesiła na Rubinkowie plakaty z taką treścią: „Uwaga, gołębie! Kategoryczny zakaz przelatywania przez osiedle Rubinkowo, a także siadania na skwerach i balkonach oraz picia wody z kałuży i innych źródeł wodnych! Całkowity zakaz zbliżania się do ludzi!”. Plakaty szybko zniknęły.
Gorliwy dzielnicowy i koty
Jak sąd potraktuje pana Leszka, dopiero się okaże. Bydgoska Temida ma już pewne doświadczenie w podobnych sprawach. W zeszłym roku przed jej obliczem stawała pani Leonarda Biedak (wszyscy mówią o niej „pani Lena”), mieszkanka wsi Stopka pod Koronowem. Czym zgrzeszyła?
Kobieta od trzech lat, od jesieni do wiosny, dokarmiała dzikie koty. Robiła to na terenie działek i pod balkonem własnego mieszkania w bloku. Sprawę pani Lenie wytoczył dzielnicowy Artur Goździk, ponieważ miał takie zgłoszenie. Od kogo? Od niejakiego pana G., jednego z prezesów ogrodu. Ten wskazał także osoby poświadczające, że koty brudzą i smrodzą. Kobieta miała zostać ukarana właśnie za to, że nie sprząta po zwierzakach i doprowadza do zanieczyszczenia terenu.
Najpierw, w systemie nakazowym, pani Lena została uznana winną i ukarana dwustuzłotową grzywny. Nie zgodziła się z zaocznym wyrokiem i odwołała do bydgoskiego sądu. Proces zaczął się w styczniu 2011 roku i trwał kilka miesięcy. W obronie Leonardy Biedziak murem stanęło środowisko animalsów.
- Koty wolno żyjące są, według prawa, dobrem narodowym. Obywatel ma obowiązek je dokarmiać. A sprzątanie po nich należy do właściciela terenu - mówiła Irena Jankowska, prezes bydgoskich animalsów.
Z kolei Małgorzata Ziółkowska, działaczka fundacji „For Animals” z Grudziądza, przypominała przed sądem, że dzikie koty są elementem ekosystemu. Badania przeprowadzone przez Brytyjczyków dowiodły, że w 90 proc. ich pożywieniem są gryzonie - myszy i szczury. W czasie pamiętnej powodzi we Wrocławiu takie koty wyginęły i - aby zlikwidować plagę gryzoni - sprowadzano ich kuzynów nawet z odległych miast. Dlatego dokarmianie zimą miauczących dzikusów, tak jak to robi pani Lena, ma głębszy sens, poza tym czysto humanitarnym.
Miara, kara i rozsądek
- W przypadku pani Leny rozum zwyciężył i została uniewinniona. Mam nadzieję, że torunianin też tego doczeka - mówi Barbara Grajek, wiceprezes bydgoskich animalsów.
Rozmaitych problemów z gołębiami nad Brdą również nie brakuje. Jedni narzekają na „sraluchy”, inni tępią je na własną rękę, jeszcze inni skarżą się zarządcom nieruchomości i municypalnym. Ci jednak, jak zapewnia Jarosław Wolski ze Straży Miejskiej w Bydgoszczy, spraw do sądów nie kierują.
- A przynajmniej nikt z nas takiej z ostatnich lat sobie nie przypomina - mówi strażnik. - Owszem, mamy zgłoszenia od mieszkańców, skarżących się na dokarmianie ptactwa. Generalnie kierujemy się następująca zasadą - jeśli tego pożywienia ktoś wysypuje niewiele i robi to sporadycznie, to o żadnym wykroczeniu mowy nie ma.
Do sądu skierowali jednak municypalni sprawę mieszkańca bydgoskiego Śródmieścia, który przez okno wyrzucał makaron, resztki ryby, surówki, a wszystko to okraszone... cytryną. Tłumaczył, że dla kotów. Mandatu nie przyjął, więc ma odpowiedzieć, tak jak pan Leszek, za zanieczyszczanie miejsc publicznych.