Tu zostałam ochrzczona, tu przyjmowałam pierwszą komunię, tu zdawałam kościelną „maturę” w czasach, gdy wybór uczęszczania na religię wiązał się z wysiłkiem jeżdżenia na nią do kościoła po lekcjach. Tu wreszcie ponad 35 lat temu składałam małżeńskie śluby.
Potem mój związek znacząco się rozjechał - nie tylko z bazyliką pw. św. Wincentego a Paulo, ale i z Kościołem w ogóle. I drugorzędne w tej relacji było to, że zmieniłam adres. Bazylika jednak górowała cały czas nad miastem. Ilekroć przejeżdżałam obok, przypominałam sobie ten pełen onieśmielenia czas spędzany w jej wnętrzach. Ten zachwyt wnętrzem kopuły, na której swoje piętno odcisnął profesor Wiktor Zin. Respekt przed ogromem świątyni wzorowanej na rzymskim Panteonie. Satysfakcję ze zmian, gdy ceglany mur został pokryty tynkiem, a kopuła miedzianą, lśniącą w słońcu, blachą.
Dla wiernych to miejsce jest domem Bożym. Dla pozostałych może właśnie jakimś dokonaniem architektonicznym. Dla wielu bydgoszczan w ostatnich latach jednak obchodząca stulecie istnienia bazylika (formalnie ma ten status od 1997 r.) jest, dzięki pracującym tam i pełniącym służbę ludziom, czym więcej niż świątynią. Pamiętam z tych swoich młodych lat drobną figurę ks. proboszcza Ludwika Sieńki i jego wkład w historię parafii, upamiętniony nazwą przyległej ulicy.
Najcieplej wspominam posługę ks. Antoniego Strycharza, jego następcy. Jednakże to, co czyni dzisiejszy proboszcz kościoła przy Al. Ossolińskich, ma, moim zdaniem, znaczenie więcej niż religijne. Wielkie dzieło charytatywne ks. Sławomira Bara, wyrażane ostatnio zrywem dla powodzian sprawia, że w wielu z nas wraca zaufanie do Kościoła. Świeccy urzędnicy i działacze nie mają wątpliwości, że wszystko, co firmuje „Bazylika”, jest godne wsparcia. I tak to powinno działać.
