PRZECZYTAJ:Minister nowym wiceprezydentem Bydgoszczy
[break]
Gdzie się Pani urządziła w Bydgoszczy?
Niedaleko ratusza, na ulicy Dworcowej. Wynajęłam korespondencyjnie, w tempie szalonym, małe mieszkanie. Właścicielem jest sympatyczna, młoda para. Na etapie wynajmowania chyba nie wiedzieli, kim jestem. Sama ulica Dworcowa wygląda bardzo ciekawie, jest na etapie rewitalizacji. Słyszałam, że jakiś czas temu wyglądała dużo gorzej, teraz ma coraz więcej odnowionych budynków. Fajnie się nią idzie, 10 minut spaceru do urzędu i przechodzę przez ładną, malowniczą część miasta. Cały czas mówię, że woda w Bydgoszczy to niesamowity atut, widoki są pocztówkowe.
Będzie się Pani poruszać po mieście piechotą czy samochodem?
W urzędzie jest zorganizowana flota i mogę podjechać gdzie trzeba. Własny samochód to problem, bo gdy się prowadzi, nie pozwala skoncentrować się na sprawie, z którą jedzie się na spotkanie. Liczę, że mnie podwiozą, jeśli będzie trzeba. Kupować auta nie zamierzam.
Ratusz pomagał Pani w jakikolwiek sposób w zagospodarowaniu się?
Sam Urząd Miasta nie pomagał. Jedynie prywatnie jeden z pracowników ratusza polecił mi kilku solidnych pośredników nieruchomości.
Nie będzie się Pani czuć w Bydgoszczy samotnie, bez rodziny i znajomych?
Nie jestem tu sama, mam sporo znajomych. Takich z różnych okresów swojego życia, uzbierało się ich trochę. Może podświadomie zadecydowało to o tym, że wybrałam Bydgoszcz jako miejsce pracy. Nie mam poczucia, że przychodzę i nikogo nie znam. Bydgoszcz ma dla mnie kilka ważnych zalet - po tym całym warszawskim młynie człowiek ma chęć, by z innego dystansu spojrzeć na sprawy i zająć się czymś, w czym zdobyło się realne doświadczenia.
Poznała Pani Bydgoszcz od strony sportowej, wie Pani jaka dyscyplina jest wizytówką miasta?
Żużel? Fascynował mnie dramatyzm tego sportu. To jest specyfika Bydgoszczy i chętnie zajrzę również na stadion. Ale Bydgoszcz kojarzy mi się też z masowymi imprezami sportowymi i sportami wodnymi. Byłam kiedyś na spływie kajakowym Brdą, więc tę fascynację rozumiem.
Czy dostała Pani zielone światło w dobraniu sobie współpracowników? Będzie mogła Pani podjąć pracę z wybranymi przez siebie osobami?
Będziemy zabiegać o kilka osób do konkretnych zadań, ale nie mam na myśli zatrudnienia w urzędzie. Jestem tak skonstruowana, że wiem, że trzeba postawić sobie zadanie merytoryczne, umieszczone w czasie. Pod konkretne zadania dobiera się ludzi, dobrze, gdyby mieli doświadczenie mieszane - czasem przekraczające lokalne układy, bo przecież szukamy dla Bydgoszczy czegoś, czego jeszcze nie ma. Tak jest chociażby z Młynami Rothera. Młyny były pierwszą rzeczą, którą przyniesiono mi w czasie, gdy byłam w ministerstwie. Ich zagospodarowanie to wyzwanie, nie będzie łatwo znaleźć sensownych użytkowników, a od tego zależy powodzenia całego projektu.
Spotkała się Pani z bydgoskimi radnymi? Niektórzy dość krytycznie wypowiadali się o Pani nominacji na wiceprezydenta miasta...
Nie spotkałam się jeszcze z radnymi, przedstawiały mi się pojedynczo niektóre osoby. Ale opowiadano mi już o bydgoskim kolorycie w Radzie Miasta. Nie martwi mnie to. Na poziomie ministerialnym, a także w zarządzie PKP, brałam udział w różnych komisjach sejmowych, tam też był specyficzny koloryt. Osoby pełniące funkcje radnych czy posłów są bardzo zróżnicowane pod kątem przygotowania merytorycznego. Na ogół ci dobrze przygotowani zabierają głos krótko, bo umiejętność opisania w krótkich słowach, o co im chodzi, jest elementem profesjonalizmu. Z reguły im ktoś dłużej gada, tym mniej zna się na rzeczy.
Część radnych uważa, że prezydent powinien pochodzić z Bydgoszczy.
Ten argument jest dość często podnoszony, że prezydent czy urzędnik powinni być „stąd”. Tyle że miasto nie żyje w odrębnym świecie, jest częścią regionu i Polski. Nie będzie się rozwijać, jeśli nie popatrzy na siebie jako część gospodarki krajowej. W praktyce lepiej mieć zróżnicowane kadry. Spojrzenie z boku może zobiektywizować wiele spraw.
Być może takie podejście wynika ze złych doświadczeń. Wiceprezydent rodem z Poznania, Eryk Kosiński, wytrzymał w Bydgoszczy zaledwie trzy miesiące.
Wydaje mi się, że to nie była kwestia tego, że ktoś był z Poznania czy innego miasta, tylko wcześniejszego przygotowania zawodowego.
Niektórzy politycy przedstawiali Panią jako osobę, która ma wystąpić w roli tarana, który utoruje drogę Bydgoszczy do funduszy, którymi zarządza marszałek województwa Piotr Całbecki. Jak się Pani czuje w tej roli?
Może i są w regionie stereotypy, które mogą tworzyć bariery. Ja tych barier nie mam, miałam dobre relacje z marszałkiem Piotrem Całbeckim na tym poziomie, na jakim wymagało tego stanowisko ministra. Nie mam zaszłości i uprzedzeń osobistych. Obie strony, jeśli można mówić o stronach, nie mają wyjścia. Jest do zyskania korzyść ze współpracy i trzeba to wykorzystać. Przyjrzenie się atutom i minusom obu miast pokazuje, że można postawić na pewne uzupełnianie się, choćby w ramach istniejącego Bydgosko-Toruńskiego ZIT. Kultura współpracy jest wyznacznikiem rozwoju cywilizacyjnego. Trochę adrenaliny i konkurencyjności w takich kontaktach jednak nie zaszkodzi.
Urzędnicy marszałka i niektórzy politycy toruńscy twierdzą, że Bydgoszcz dostawała mniej środków unijnych i centralnych, bo przygotowywała słabe wnioski i aplikacje. Jak bydgoskie projekty wyglądały z perspektywy ministerstwa, którym Pani kierowała?
- Minister bezpośrednio nie zajmuje się wnioskami, zajmują się tym odpowiednie departamenty. Ale na pewno Bydgoszcz nie była wskazywana jako ten samorząd, z którym są odwieczne problemy i który zawala projekty. Zawsze jest jednak jakiś element, który można poprawić. Przed nami wiele postępowań konkursowych, trzeba się mocno koncentrować, by nie przegrywać z powodu jakiegoś nieprzemyślanego projektu.
