Tonami wody mają zrzucić ogień z koron drzew na ziemię. Od ich refleksu i celności zależy powodzenie wielu akcji gaśniczych. Odgrywają zasadniczą rolę w momencie przełomowym, gdy pożar wkracza w najgroźniejszą fazę wierzchołkową. Sami przypominają skromnie, że są tylko trybikami w sprawnie działającej maszynie.
<!** Image 2 align=none alt="Image 153923" sub="Komenda „od śmigła” i rura wydechowa wyrzuca pierwsze kłęby spalin. Podczas gorących dni piloci dromaderów startują praktycznie co chwilę. Wracają z jednego pożaru, tankują wodę i lecą w inną część regionu, gdzie potrzebna jest ich interwencja. / Fot. Jacek Kiełpiński">Właśnie skończyli gotować obiad. W leśnej bazie przeciwpożarowej na lotnisku Aeroklubu Pomorskiego w Toruniu rozniósł się zapach gulaszu. Wtedy zatrzeszczało radio. 302 i 303 potrzebne są w okolicach miejscowości Brzezie na północny zachód od Włocławka, gdzie, mimo trwającej od blisko godziny akcji z udziałem śmigłowca, płomienie wdzierają się na szczyty drzew. Piloci bez słowa sięgają po talerzyki, służące do przykrywania dymiących porcji. Obiad dziś poczeka.
<!** reklama>Na start mają pięć minut. Komenda „od śmigła”, kłęby spalin z rury wydechowej i chwila na rozgrzanie maszyny. Im na dworze cieplej, tym chwila ta krótsza - cylindry muszą osiągnąć 140 stopni Celsjusza, olej przynajmniej 60. Warkot narasta. Poszły. Za 20 minut będą nad celem.
Najważniejszy jest kolor dymu
Atak dromadera i zrzucana przez niego bomba wodna to najefektowniejsze elementy każdej akcji pożarowej w lasach. By to zobaczyć na własne oczy, niektórzy potrafią zrobić o wiele za dużo. Wśród leśników krążą opowieści o dzieciach z okolic Silna, które kiedyś specjalnie w tym celu wywołały pożar lasu...
<!** Image 3 align=right alt="Image 153923" sub="Tadeusz Mucha w drzwiach leśnej bazy przeciwpożarowej na toruńskim lotnisku. Piloci od lat zajmują latem ten barak. / Fot. Jacek Smarz">Wilgotność ściółki 10 procent, trzeci, najwyższy stopień zagrożenia. W tych warunkach wystarczy przypalić wyższą trawę rozgrzaną rurą wydechową czy katalizatorem auta, by ta się zajęła. A to jeszcze nie tegoroczny rekord, bo notowano już zaledwie 6 procent wilgotności ścioły.
- Dla porównania, papier ma 5 procent - tłumaczy Jacek Cichocki, starszy specjalista ds. przeciwpożarowych w Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Toruniu, do której należy 430 tysięcy hektarów lasów, rosnących w województwie kujawsko-pomorskim i fragmentach województw sąsiednich. - Wilgotność ściółki odgrywa tu rolę zasadniczą. Codziennie mierzona jest dwukrotnie przez 9 naszych stacji meteorologicznych.
Instrukcja mówi jasno, z jakich miejsc pobierana ma być próbka. - Ściółkę do badania należy zebrać na siedlisku boru świeżego, spod sosny w trzeciej klasie wieku, to znaczy, że nie może ona mieć mniej niż 60 lat - cytuje Jacek Cichocki. - Próbkę wkłada się do wagosuszarki i dalszy proces zachodzi już automatycznie. Maszyna ustali, poprzez odparowanie, procent wilgotności i dane prześle do centrali.
Czekanie na pożar, to szukanie dymu. Im szybciej dostrzeżony, tym większe szanse na powodzenie akcji. Rozgląda się za nim pilotujący patrolową awionetkę „Morane” Janusz Rosołek, poszukują go obserwatorzy z wież, a także dyspozytorzy PAD (punktów alarmowo-dyspozycyjnych) oglądający obrazy z kamer zainstalowanych na wieżach w wielu nadleśnictwach.
<!** Image 4 align=left alt="Image 153923" sub="- Pływaczek się zawiesił, trzeba naprawić - Wojciech Maciejewski zagląda do zbiornika z wodą - za silnikiem, a przed kabiną samolotu / Fot.Jacek Kiełpiński">- Najważniejszy jest kolor dymu - tłumaczy Paweł Nas, nadleśniczy z Dobrzejewic, gdzie do połowy lipca zanotowano najwięcej pożarów w regionie. - Siwy dym oznacza, że pali się ściółka, ogień utrzymuje się przy ziemi. Gorzej, gdy dym zmieni kolor na czarny. To oznacza, że ogień wskoczył na korony - palą się igły i szyszki. Możemy jeszcze mieć nadzieję, że do tego nie doszło, jeśli rzecz odbywa się w lesie porośniętym jałowcem, bo ten krzak też wydziela czarny dym. Dlatego na naszych mapach dokładnie zaznaczamy występowanie jałowca.
Lasy Państwowe dysponują specjalnym programem komputerowym, umożliwiającym szybkie wyznaczanie miejsca pożaru na podstawie kierunków, na jakich widać dym z dwóch sąsiednich wież. Jednak w praktyce mało kto z niego korzysta.
- My posługujemy się ciągle podziałką namalowaną na mapie i sznurkami - tłumaczy dyspozytor PAD z Dobrzejewic Jacek Nass. - Lokalizujemy w ten sposób pożar z dokładnością do 50 metrów, a przy okazji, dzięki pracy na własnej mapie, uzyskujemy o wiele więcej informacji niż oferuje program.
<!** Image 5 align=right alt="Image 153923" sub="Rejon Włocławka zabezpiecza śmigłowiec Mi-2 z zestawem do pobierania wody z jeziora albo Wisły, nazywanym bambi / Fot. Jarosław Czerwiński">Trawa nie niszczy opon
Okazuje się, że szybsi od kamer, obserwatorów i pilota patrolującego region bywają przypadkowi ludzie, którzy natkną się w lesie na płomienie. Słynny, ogłaszany przez dziesiątki lat, zakaz wstępu do lasu staje się przepisem coraz bardziej dyskusyjnym.
- Zakaz ten ogłaszają indywidualnie nadleśniczowie - przypomina Kazimierz Stańczak, naczelnik wydziału ochrony lasu, kierujący całą letnią akcją przeciwpożarową. - Powinni jednak wziąć pod uwagę, że zakaz taki nie powstrzyma przed wejściem do lasu podpalacza, tylko osoby porządne, które dzięki telefonom komórkowym mogłyby się nam bardzo przydać.
Po niecałych dwóch godzinach ląduje pierwszy dromader Tadeusza Muchy, szefa leśnej bazy. Drugi pilot, Wojciech Maciejewski, wrócił jeszcze do Kruszyna pod Włocławkiem po ostatnią porcję wody. Dzięki radiostacji wiemy, że sytuacja w Brzeziu została opanowana. Koordynator kierujący akcją z ziemi dziękuje pilotom za pomoc.
Pilot ledwo wszedł do baraczku bazy, gdy znowu odezwało się leśne radio. Tym razem pali się w okolicach Zielonki. Po dwóch minutach (tyle zajmuje zatankowanie zbiornika dromadera wodą) Tadeusz Mucha startuje ponownie. A obiad pod talerzykiem czeka.
Wraca drugi dromader, nisko przelatuje nad leśną bazą i siada na trawie.
<!** Image 6 align=none alt="Image 153923" sub="Pożar lasu to jedno z najbardziej przerażających
i groźnych zjawisk. W momencie, gdy ogień przenosi się na szczyty sosen, mamy do czynienia z pożarem wierzchołkowym. Jeśli do tego występuje wiatr - ogień przesuwa się z ogromną szybkością, a ugasić go może tylko deszcz.
/ Fot. Jacek Cichocki">- Obciążeni wodą startujemy korzystając z pasa betonowego. Oczywiście, jeśli takim dysponuje dane lotnisko. A lądujemy na trawie, by nie niszczyć opon - tłumaczy Wojciech Maciejewski, który w agrolotnictwie przepracował całe życie zawodowe. Dziś jest na emeryturze i chętnie dzieli się doświadczeniem z młodszymi pilotami dromaderów - maszyn jedynych w swoim rodzaju. - Problem w tym, że coraz mniej ludzi w Polsce ma uprawnienia na ten typ samolotu. Sadzę, że jest ich dziś może pięćdziesięciu... Trzeba mieć wylatane 500 godzin jako dowódca, do tego dochodzą kosztowne kursy, nauka zrzucania bomb wodnych na celność. O wiele łatwiej uzyskać papiery na pasażerskiego boeinga. Ale tamto latanie, w lotnictwie pasażerskim, nigdy mnie nie interesowało.
W radiu słychać głos Tadeusza Muchy. Uprzedza strażaków walczących pod nim z ogniem, by odsunęli się nieco. - Chcę was delikatnie potraktować - słychać przez trzaski.
- Są różne szkoły zrzucania wody. Niektórzy robią to z 20, czasem 10 metrów nad drzewami, ale są i tacy, którzy walą z 2-3 metrów. Uważam, że to zbyt nisko i woda pokrywa zbyt mały obszar, a poza tym, staje się to oczywiście bardziej niebezpieczne - podkreśla. - Jeden z kolegów wpadł kiedyś do lasu i przeżył tylko dzięki wyjątkowo mocnej konstrukcji kabiny pilota dromadera, inny urwał kawałek skrzydła. Tym uszkodzonym samolotem musiałem potem lecieć do Mielca, gdzie poddano go remontowi. Nad las wolę nadlecieć wyżej, co nie znaczy, że nie lubię niskich lotów. Jak pracowaliśmy w Egipcie przy opryskach, to chwalono nas szczególnie za zielone opony, którymi czesaliśmy bawełnę...
Pożary lasu, to jednak zupełnie coś innego. Szczególnie gdy, jak Wojciech Maciejewski, ma się w pamięci te największe z nich. - Koledzy mówią, że mi wierzą, gdy wspominam kłody unoszące się w powietrzu podczas pożaru w Cierpicach w 1992 roku, gdy spłonęło 3000 hektarów. Nikomu nie życzę tego widoku, szczególnie zza sterów samolotu przelatującego tuż nad ogniem dwa razy wyższym niż las.
Do rozmowy włącza się Tadeusz Mucha, który właśnie wrócił. W okolicach Zielonki wystarczył jeden celny zrzut. - Nad płonącym lasem trzeba się uwijać, bo dym może zgasić silnik i może być problem - wtrąca.
<!** Image 7 align=right alt="Image 153923" sub="Nadleśniczy z Dobrzejewic Paweł Nas podczas oględzin pogromiska. Ten pożar gasił z powietrza Tadeusz Mucha./ Fot. Jacek Kiełpiński">Trafił w samo oczko
Tymczasem radio znowu wzywa samolot, tym razem w okolice Szembekowa.
- Polecisz? - pyta Tadeusz.
- Jasne - odpowiada Wojciech i po trzech minutach jest w powietrzu.
W radiu słychać odgłosy z akcji. Pilot zawracając obserwuje kolejny pożar. (Potem okaże się, że zapaliło się w tym rejonie aż w trzech miejscach od uderzenia piorunów w czasie lokalnej burzy). Radzi wysłać drugi samolot. Zgadza się z tym dysponent z centrali w Regionalnej Dyrekcji Lasach Państwowych.
- Skończę, jak wrócę - zarzeka się Tadeusz Mucha i pozostałą część obiadu jeszcze raz przykrywa talerzykiem.
Wrócił nie do końca zadowolony. - Taka mgła się uniosła, że niewiele widziałem. Walnąłem trochę na czuja.
<!** Image 8 align=left alt="Image 153929" sub="Jacek Cichocki z centrum dowodzenia akcją. To on podejmuje ostateczną decyzję o użyciu samolotów. / Fot. Jacek Kiełpiński">Następnego dnia z nadleśniczym Pawłem Nasem docieramy do tego miejsca. Na jednym z drzew widać tak zwaną listwę piorunową, czyli pas zerwanej kory od korony do korzeni. Wokół wypalona ściółka. - Fachowo miejsce to nazywamy pogromiskiem w lesie 108-letnim - tłumaczy. - Paliło się dziesięć arów, ale drzewa chyba przeżyją. Gdyby pożar się rozwinął do hektara, nie mielibyśmy szans i spłonęłyby sąsiednie. Byłem tu z moimi ludźmi w momencie, gdy pilot zrzucał bombę. Czy trafił? W samo oczko. Idealnie.
Warto wiedzieć
Dromader błędów nie wybacza
Skonstruowano go korzystając z licencji samolotu S-2R Thrush Commander firmy Rockwell. Silnik jednak zastosowano radziecki, pochodzący z kultowego dwupłata An-2. Pod nazwą PZL M-18 Dromader produkowany jest przez zakłady w Mielcu od końca lat 70.
Piloci dromaderów nie muszą zapewniać, że samoloty to szczególne. Wystarczy rzucić okiem na ich sylwetkę. Tuż za silnikiem znajduje się potężny zbiornik na wodę. Maksymalnie wchodzi tam 2200 litrów. To sprawia, że masa startowa samolotu wynosi aż 5,3 tony. Samolot ma opinię niełatwego w pilotażu - mówi się, że błędów nie wybacza.
Dromader lecąc do pożaru z prędkością około 200 km/h spala 170 litrów paliwa na godzinę lotu. Jeśli pilot wykorzysta pełną moc 1000 koni mechanicznych spalanie może wzrosnąć do 250 litrów. Najbardziej charakterystyczną cechą jest, oczywiście, możliwość zrzucenia potężnej dawki wody wprost w płomienie.
Zrzut bomby wodnej oznacza błyskawiczny spadek masy samolotu. W tym momencie następuje zjawisko znane pilotom bombowców szturmowych - samolot zostaje wyrzucony do góry na około 30 metrów. Warto przedtem dokładnie ułożyć ciało i poprawić słuchawki, by szarpnięcie nie zerwało ich z głowy.
Dzięki krótkiemu rozbiegowi (200 metrów) samolot może korzystać z lądowisk leśnych, które nie posiadają utwardzonego pasa. Zalety dromadera znane są na całym świecie. Wykorzystywany jest w wielu krajach do zadań rolniczych, a także do gaszenia pożarów i to o wiele poważniejszych od tych, jakie nam grożą.