Pierwszy prezes kraju, zwracając się do uczestników marszu, przebranych za żałobników, powiedział: „O taką Polskę zabiegamy, o taką Polskę walczymy i bądźcie pewni, że będziemy mieli taką Polskę, że nikt nam nie narzuci woli z zewnątrz, że nawet jeżeli w pewnych sprawach pozostaniemy w Europie sami, to pozostaniemy i będziemy tą wyspą wolności, tolerancji, tego wszystkiego, co tak silnie było obecne w naszej historii”.
Najbardziej zaintrygowała mnie koncepcja Polski jako wyspy. Rozumiem Jarosława Kaczyńskiego, który - jak wielu z nas - ma już dość sąsiadów. Pomysł nie jest niczym nowym, bo w czasach PO i PSL byliśmy już „zieloną wyspą”, z czego wynikał uciążliwy brak 500 plus. Jednak w obecnych czasach, narodowo-socjalistycznych, gdy byliśmy raczej, a może głównie, przedmurzem lub rubieżą chrześcijaństwa albo jednym i drugim naraz, możliwość wyspy pojawiła się po raz pierwszy. I trzeba przyznać, że rychło w czas. Biorąc pod uwagę dotychczasową determinację rządzących, sprawa wygląda dość poważnie i nawet ja, człowiek małej wiary, uważam kwestię naszej wyspiarskości za przesądzoną. Z ojcem Tadeuszem w roli duchowego przywódcy narodu, ministrem Błaszczakiem, wiernym Piętaszkiem, lub paradującym w futrze z chronionych gatunków zwierząt, będącym uosobieniem mgławicy wzwodu i wartości narodowych, posłem Tarczyńskim już i tak jesteśmy wyspą, na którą z zazdrością, niestety poniewczasie, patrzą wraże nam narody Europy.
A my? Cóż, my, otoczeni przez przychylne nam oceany, awansujemy wreszcie do rangi kontynentu wolności, czego wszystkim, z okazji zbliżającego się weekendu życzę.
PS Dla porządku dodam, iż tytuł do dzisiejszej pisaniny zaczerpnąłem z książki Michela Houellebecqa, która zasmuciła mnie jeszcze bardziej niż ostatnie sondaże partyjnych preferencji...