- Za Piłsudskiego ludzie byli biedni, nie mieli pracy, a to, co mieli, to tylko wyżebrany groch i zboże. Niemiec jaki był, taki był, ale to pod jego okupacją niektórzy przekonali się, jak wygląda prawdziwe życie - Łucja Olejniczak, osiemdziesięciopięciolatka z podtoruńskiego Rzęczkowa o historii opowiada inaczej niż wszyscy.
<!** Image 2 align=right alt="Image 147289" sub="Państwo Olejniczakowie przeżyli razem 56 szczęśliwych lat. Szczęśliwych pewnie dlatego, że patrzyli nie tylko na siebie, ale też przed siebie... / Fot. Archiwum Ł. Olejniczak">Być może jest niepoprawna politycznie, być może Polacy, wierzący bezgranicznie w narodową legendę o wielkości Piłsudskiego i ci, którzy wojnę cudem przetrwali w obozach zagłady, słowa staruszki potraktują jako bełkot zmęczonej życiem kobiety. Ale pani Łucja doskonale wie, co mówi, bo dwudziestowieczną rzeczywistość po prostu przeżyła, a nie poznała ze szkolnych podręczników. Ziarno od plew z kłosów historii oddzielają jej doświadczenia.
Za dach nad głową
- Przed wojną dobrze żyło się panom, gospodarzom i kolejarzom, mojej rodzinie żyło się źle - wspomina pani Łucja. - Sanacja przyniosła bogactwo właścicielom majątków ziemskich, a ich parobkom - nędzę. Nie było rent, emerytur, zapomóg. Najwyraźniejszym obrazkiem, który pamiętam z tamtych czasów, jest widok żebrzących o jedzenie staruszków, którzy nie mogli już pracować. Zresztą o pracę też było wtedy bardzo trudno, a gdy się już ją miało, to właściciele za nią nie płacili.
<!** reklama>Łucja Olejniczak urodziła się w Szębekowie, a jej dzieciństwo składało się właściwie z samych przeprowadzek. Piwnice, Grzybno, Borek - rodzina zawsze mieszkała na folwarku w jakiejś wsi, pracując u obcych ludzi, często bez zapłaty, za dach nad głową.
Najtrudniej walczyło się z głodem. Latem szóstka rodzeństwa zbierała ziarno, które zostawało na polu po młóceniu, dzięki temu mieli mąkę. Wiosną sprzedawali zebrane na łąkach zioła. Zimą niczego do zbierania nie było...
<!** Image 3 align=left alt="Image 147289" sub="Pan Łucjan wiedział, że o kobietę swojego życia warto walczyć">Pewnego razu rodzice pani Łucji zachorowali, oboje byli w szpitalu, a rodzeństwo musiało zdobyć jedzenie. - Brat zajmował się karmieniem koni. Byliśmy głodni, więc przygotowaliśmy sobie posiłek z tego, czym karmiono zwierzęta. To było w drugi dzień Bożego Narodzenia... - wspomina staruszka. - Wtedy pomógł nam ksiądz. Kupował dla nas chleb w piekarni w Rzęczkowie, żebyśmy już nigdy nie głodowali.
U niemieckiego gospodarza
Na początku wojny rodzina trafiła do majątku zarządzanego przez Niemca, do Bolumina. - I wtedy dopiero poczuliśmy, co to życie - mówi pani Łucja. - Niemiec jaki był, taki był, ale nasz gospodarz, Szultz, nie pozwolił nam głodować. Ciężko u niego pracowaliśmy, mieszkaliśmy w czworaku, byliśmy pilnowani, ale zawsze mieliśmy co jeść. Byli tam też Rosjanie, ale ich pozycja była dużo niższa niż Polaków, Niemcy traktowali ich jak niewolników. Rosyjscy chłopcy, kiedy zjawiali się w majątku, wyglądali niczym cienie ludzkich postaci. Słaniali się na nogach, nie mieli sił, by pracować, a pracować musieli. Ja wiedziałam, co to głód, dlatego postanowiłam im pomóc. Codziennie o czwartej rano stróż budził kobiety do dojenia krów. Ja budziłam się o trzeciej. Pracę zaczynałam od napełnienia kilku baniaków mlekiem i ukrycia ich dla rosyjskich chłopców w liściach łopianu. Po kilku tygodniach byli już silni, patrzyłam, jak rozkwitali, ale wtedy zjawiali się nowi i trzeba było się nimi zająć.
<!** Image 4 align=right alt="Image 147289" sub="Nike - wielka bogini zwycięstwa i pani Łucja - skromna, ale też niezłomna ">Kradzież w dobrej wierze? Próba ocalenia cudzego życia z narażeniem własnego? Odpowiedź na te pytania jest dla kobiety jedna - krótka i prosta: - Oszukiwałam, ale zawsze chcąc pomóc innym. Nieważne, że była wojna, nieważne, że życie łatwo było stracić, nieważne, że przetrwać mógł tylko ten, kto pracował, pracował, pracował... Ważne, by zrobić coś dla drugiego człowieka.
Życie za blond włosy
- Pamiętam, jak paliły się stogi żyta... Pracowaliśmy wtedy przy kopaniu ziemniaków u niemieckiego pana: Polacy i Rosjanie. Pilnował nas stróż - Polak. Wysłano mnie z narzędziami do stolarza, by je zreperował. Inni zostali w polu. Przechodziłam obok stogów, ale nie zauważyłam niczego podejrzanego. Gdy wróciłam, słoma stała już w płomieniach - wspomina pani Łucja.
O jej podpalenie oskarżono braci - Polaków. Niemiecka policja zrobiła błyskawiczne dochodzenie. Aresztowała dwóch zdunów, braci Brzyskich, którzy... często jeździli drogą, przy której stały stogi. Zabrało ich gestapo. Ludzie w gospodarstwie mówili, że koszule wlepiają się zdunom w rany po ciosach zadanych przez okupantów.
- Całą noc zastanawiałam się, jak im pomóc - mówi pani Łucja. - Postanowiłam, że powiem gestapowcom, kto podpalał stogi. Oskarżeni byli niebieskookimi blondynami o jasnej karnacji. Na przesłuchaniu opisałam wygląd podpalaczy: śniada cera, ciemne włosy, obcokrajowcy, których nigdy w okolicy nikt nie widział i widzieć nie mógł, bo tacy panowie nie istnieli. Wymyśliłam ich.
<!** Image 5 align=left alt="Image 147289" sub="Dziki bez, przy którym odpoczywała pani Łucja młodnieje co roku…">Dopóki śmierć nie rozłączyła
Wojna się skończyła, nie trzeba już było pracować w polskich ani niemieckich majątkach. Pani Łucja miała wtedy dwadzieścialat. Cóż mogła robić po skończeniu jedynie szkoły podstawowej...
- Zatrudniono mnie w bydgoskiej przetwórni owoców i warzyw i dzięki temu poznałam przyszłego męża. Nie chciałam za niego wyjść, nie kochałam go i interesował się mną inny chłopak. Pobraliśmy się, bo Łucek, tak miał na imię, zaszantażował mnie. Pewnego dnia powiedziałam mu, żeby więcej do mnie nie przychodził, że mam innego. Zdjął wtedy kapelusz, który nosił, by wyglądać na wyższego niż był w rzeczywistości, poprosił, bym zaniosła go jego mamie i skierował się do wyjścia. Zapytałam, dokąd idzie, a on na to: „Skoro mnie nie chcesz, to rzucę się pod pociąg”. Postanowiłam wtedy, że wyjdę za niego. Pokochałam Łucka na całe życie. Na pięćdziesiąt sześć lat życia, dopóki śmierć nas nie rozłączyła.
W ten sposób pani Łucja ocaliła kolejne życie. Małżonkowie mieli siebie, ale nie mieli domu. Dach nad głową znaleźli u rolnika.
- Nie chciał pieniędzy za wynajem, lecz naszej pracy w jego gospodarstwie - opowiada kobieta. - Pracowałam wtedy w bydgoskiej firmie na dwie zmiany - gdy do południa byłam w pracy, po południu czekały mnie żniwa czy wykopki, jeśli jechałam do firmy na popołudniową zmianę, do południa pracowałam w polu. Tak samo mój mąż. Im więcej pracowaliśmy, tym więcej wymagał od nas gospodarz. W końcu udało nam się znaleźć mieszkanie w Dąbrowie Chełmińskiej, w pięknym budynku, w którym po wojnie działała porodówka. Dzieci to szczęście, więc może dlatego żyło nam się tam bardzo dobrze.
Często chodziliśmy z mężem na spacery, trzymając się pod rękę. Wciąż mam w pamięci ten obrazek.
Zawsze ktoś jest głodny
Dziś pani Łucja nie musi już walczyć o ludzkie istnienia ani składając fałszywe zeznania, ani ukrywając mleko w łopianie, ani też oddając chłopakowi kapelusz. Czym się zajmuje? Ulubionym zajęciem osiemdziesięciopięciolatki jest rozwiązywanie krzyżówek i notowanie trudnych haseł. A to wszystko robi bez okularów.
- Często, zwłaszcza gdy na dworze jest zimno, otwieram okno i rzucam okruszki, makaron i ziemniaki głodnym ptaszkom. Czasem oszukuję córkę - wyznaje staruszka - udaję, że zjadam mięso na obiad, a potem wynoszę je błąkającym się kotom. One są zawsze takie głodne...