A o co dokładnie chodziło? Prawnicy dyskutowali, czy menstruacja powinna być czynnikiem łagodzącym przy osądzaniu kobiet w różnych sprawach, ale też... czy decyzje kobiet, podejmowane w czasie okresu i tuż przed nim (zespół napięcia przedmiesiączkowego) powinny być traktowane jako racjonalne i legalne.
Ciało kobiety od polityki nie ucieknie. Szkoda, że tyle samo uwagi nie poświęca się męskim hormonom, nastrojom, rozstrojom, a też można by o nich długo gadać. Testosteron odpowiedzialny za agresję, wojny i przemoc ma się dobrze. Nie słyszałam nigdy o postulacie, żeby mężczyzn przymusowo odtestosteronowić. A szkoda, może świat byłby wtedy lepszy?
Wracając jednak do kobiet. Wysłuchałam argumentów za i przeciw w tej całej dyskusji i stanęłam po stronie feministek. Bo tak się złożyło, że kobiety o nachyleniu bardziej prawicowym (i religijnym) uznały, że prawnicy chcą dla kobiet dobrze.
Feministki natomiast grzmiały, że to kolejna próba ubezwłasnowolnienia kobiet. I chyba miały rację (po części, bo jednak była to tylko dyskusja, a nie próba wprowadzenia nowego prawa, którego nie można byłoby egzekwować bez naruszenia sfer intymnych). Dawniej, ale nie aż tak dawno, kobiety w ogóle nie miały żadnych praw, bo uznawano je za gorszy gatunek człowieka - taki bardziej histeryczny, nieracjonalny, niemyślący, nadający się tylko do kilku funkcji. Miesiączka natomiast w wielu kulturach traktowana jest jako coś wstydliwego, brudnego, świadczącego o kobiecej dysfunkcji. To jest nasz stygmat. Nie tak dawno zakazano na Instagramie publikowania zdjęcia kobiety leżącej tyłem, na majtkach której znajdowała się plamka krwi.
Chciałabym, żeby już niedemonizowano okresu. Kobiety różnie go przeżywają, ale mężczyźni też miewają „te dni”...