Nie jestem za dyktaturą jednostajności, ani za totalną unifikacją przestrzeni miejskiej. Wręcz przeciwnie. Odwieczny problem polega jednak na umiejętnym połączeniu wielu gustów w jeden i na zrozumieniu, że miasto, choć należy do wielu, jest wspólne. Wspólnota potrafi jednak czasem wyjść bokiem...
Jednego do szału doprowadza, że sąsiad wiesza mu pod oknem kalesony na lince, drugi zgrzyta zębami, gdy widzi, że wnęki balkonowe pomalowane są na pstrokate kolory, albo, gdy w efekcie sąsiedzkiej kłótni pół domu ma jeden kolor, a druga połowa inny. Irytują dziwacznie nowoczesne budynki, wstawiane w starą tkankę miasta, albo pomysł poprawienia na siłę parku, który w pełni akceptują i kochają mieszkańcy, parkingi na trawnikach, okropne szyldy reklamowe, ohydne mosty, ścieżki rowerowe wiodące donikąd... Pojęcie „ład przestrzenny” jest bardzo pojemne.
Mam nadzieję, że w bardzo pojemne młode głowy z SP nr 65, które pod okiem architektów uczyły się, jak mądrze kształtować przestrzeń wokół siebie, zasiane zostanie po trochu i ziarno demokracji, i dyktatury. Dlaczego dyktatury? Bo nadmiar demokracji szkodzi, co widać nie tylko przy wyborczych urnach, ale i podczas swarów, pt. „Dlaczego pomnik ma stać tu, a nie tam”. Potrzebujemy głosów rozsądku, a nawet dyktatury rozsądku. Zaufania do autorytetów warto uczyć dzieci, a jeśli z autorytetami kiepsko, zawsze można odwołać się do historii. Pokora przydaje się nie tylko przy wytyczaniu ścieżek życiowych, ale i tych parkowych też.