Jak choćby pani blond minister, która z każdym ujawnionym nagraniem wygląda na coraz bardziej blond. Robert Sowa więc za swoje gwiazdorstwo zapłacił, ale jedno mu trzeba przyznać - był jedną z prekursorskich polskich gwiazd kulinarnych, i to w czasach, w których gwiazdami zostawało się niekoniecznie dlatego, że robi się dobry show.
Od paru sezonów programy kulinarne podbijają telewizje duże i małe, kulinarnych gwiazd zrobiło nam się więc tyle, że sama wyliczanka trwałaby i trwała. A to jak zwykle zmierza do tego, że - jak mawiał pewien mędrzec - gorsze wypiera lepsze. Nie tak dawno z zadziwieniem oglądałem lanserską fotkę pani, która, jak pisano, jest kandydatką na nową gwiazdę programów kulinarnych. Pani prezentowała dumnie gołą pierś - i to nie kurczęcia, ale jak najbardziej własną. Co by nie mówić, to ani w czasach Makłowicza, ani Amaro, nikt na to nie wpadł.
A kulinarne gwiazdy zawsze mieliśmy dwojakie. Z jednej strony po prostu kucharzy - dawno, dawno temu był to właśnie Robert Sowa czy Kurt Scheller, dziś to panowie Amaro czy Moran - z drugiej ludzi w jakiś sposób związanych z branżą, od dziennikarza Roberta Makłowicza po restauratorkę Magdę Gessler. Od robienia show byli ci drudzy. I choć występy na przykład Roberta Makłowicza, z jego nadęciem i cudaczną intonacją, część widzów oglądała jak najlepszy kabaret świata, to trudno mu odmówić, że to wszystko wciągało. Ba, pan Makłowicz wychował sobie masę naśladowców. Byłem raz nawet na wycieczce całkiem zagranicznej, na której pilot non stop mówił Makłowiczem, co zresztą sprawiało, że jak psy Pawłowa cały czas byliśmy głodni.
Dzisiaj, w czasach inflacji kulinarnych gwiazd, zaludniających wszystko, od niezliczonych programów o gotowaniu w stacjach i stacyjkach po reklamy sieci handlowych, moglibyśmy pokusić się o bardzo długi ranking. I tu na pewno z główną gwiazdą TVN Magdą Gessler o pierwsze miejsce konkuruje Wojciech Amaro z Polsatu, któremu udało się przekonać kraj cały, że jest narodowym kucharzem Polaków. Nie bardzo tylko rozumiem, po co dał się wkręcić w Hell’s Kitchen, bo ten program niestety tak razi sztucznością, że aż boli.
Oczywiście programy kulinarne typu talent show mogą być dla stacji kopalnią gwiazdek, czy - jak to mówią panowie paparazzi - “ryjów”. Problem w tym, że wyraźnie nie ma ich już gdzie upychać, stacje lansują ich więc w sposób bardzo umiarkowany. Inna sprawa, że akurat laureaci Top Chefów czy Masterchefów mają realną szansę na stawanie się gwiazdami swoich zawodów, królami restauracji, pzyciągającymi klientów. I to się udaje. Też dlatego, że trafili na znakomity okres. Bo przecież Polska zwariowała na punkcie “sztuki kulinarnej”. Czyli po ludzku mówiąc, dobrego kucharzenia.CP