Gdybym miał tyle lat co on, też pewnie wierzyłbym w ich sukces, ale piłka nożna to tylko w małym ułamku kwestia wiary, o czym przekonaliśmy się na przykładzie naszych reprezentantów w sposób bardziej bolesny niż bezkrytyczne zaufanie części naszego narodu w dobre intencje PiS-u. Z braku laku musieliśmy się więc, jak na sezon ogórkowy przystało, emocjonować poszukiwaniem pytona, który, nie wiedzieć czemu, na Mazowszu zrzucił swoją 6-metrową skórę, co czyni nasz kraj wybranym przez węże, które jak wiadomo u nas nie żyją. Cud czy raczej Monty Python?
W Moskwie cudu nie było, zwyciężyła - bez względu na to, jakie wzbudza to emocje rodzimych i zagranicznych prawicowców - reprezentacja kraju, którego obywatele nie dość, że zburzyli Bastylię, by na jej gruzach i uchodźcach oraz ich potomkach zbudować drużynę piłkarską. Sam nie wiem, co jest gorsze, burzenie Bastylii czy granie systemem czterech wysuniętych uchodźców, zamiast z niekwestionowanym mistrzem zmarnowanych okazji Olivierem Giroudem z przodu? Muszę się zgodzić z częścią komentatorów, że gdyby francuski trener o mało poważnie brzmiącym imieniu Didier postąpił zgodnie ze wskazówkami działaczy ONR-u: „reprezentacja biała albo żadna”, Chorwaci mieliby pewne, a nie jedynie iluzoryczne szanse.
Z braku laku musieliśmy się emocjonować poszukiwaniem pytona (...), co czyni nasz kraj wybranym przez węże, które, jak wiadomo, u nas nie żyją. Cud czy Monty Python?
Tłumaczyłem synowi (po porażce drużyny z Bałkanów towarzyszył mu nastrój ministra Ziobry po nieudanej próbie zamachu stanu), zgodnie z moimi lewackimi ułomnościami i towarzyszącą mi od lat jugonostalgią, iż sprawy mogłyby się ułożyć w finałowym meczu inaczej, gdyby Chorwację wzmocnić Serbami, Bośniakami, Macedończykami, Słoweńcami, co w przeszłości, nie tak dalekiej, miało miejsce wielokrotnie, choć on o tym pamiętać nie musi. Muszę też się Państwu przyznać, iż ilekroć oglądam czempionaty w grach zespołowych na poziomie światowym oraz europejskim - w piłce ręcznej (tu finał Francja kontra Chorwacja nie byłby żadnym zaskoczeniem), koszykówce, volleyballu, o piłce wodnej nie wspominając - zastanawiam się, jak zagrałaby dawna Jugosławia. Być może w minioną niedzielę nie dałaby rady Francji, ale kto wie, czy z moralnym poparciem Djokovica, który w dniu finału sięgał po tytuł mistrza Wimbledonu, nie narzekalibyśmy na brak dogrywki czy emocjonujących rzutów karnych. A tak, Vive la France!