Pocieszmy się, że nie tylko nas trapią takie smutki. Ba, skandynawowie od czasu pierwszych kryminałów Henninga Mankella rozprawiają o rozczarowujących zmianach społecznych znacznie goręcej od nas.
I w duńskich „Zabójcach bażantów” też ten motyw odnajdziemy. To zadziwienie: co się porobiło z naszą krainą? Z naszą prostotą, poczuciem wspólnoty, specyficznym egalitaryzmem? Jak posypały nam się normy, które pozwoliły malutkim narodom na zbudowanie najbogatszego kawałka Europy? Kiedy pojawiła się ta klasowość i elitaryzm? Przestępcy w „Zabójcach bażantów” silni są bogactwem i pozycją społeczną, a to może też dawać to, co najgorsze - poczucie bezkarności. A wtedy rzeczywiście hulać można do woli, bo piekła nie ma. A jak okazuje się, że nie ma piekła, to i ze skandynawskim rajem jest kłopot...
Oczywiście to nic nowego, bo zaangażowane kryminały z północy ogrywają ten wątek do znudzenia - ba, jak na ekranie pojawia się pan bogacz, to wiadomo od razu, że ma diabła za uszami. Ciekawy w „Zabójcach bażantów” jest także bardziej kameralny motyw - kobiety, która uwierzyła w to, że ma swój świat pod kontrolą i srodze się na tej wierze zawiodła.
A oglądamy opowieść o znanych nam już z „Kobiety w klatce” policjantach, badających „zimne” sprawy sprzed lat. Tym razem zajmują się morderstwem pary uczniów elitarnej szkoły. No i zimna sprawa szybciutko robi się bardzo gorąca.
„Zabójcy bażantów” to kawałek niezłego, mrocznego kina w skandynawskim rycie, ale niestety nie bez wad. Bo żeby ta ekranizacja książki Adlera-Olsena nie trwała za długo, skondensowano fabułę, mamy więc wrażenie skrótowatości i permanentnej galopady. Aż strach przyznać, ale czasami człowiekowi żal, że to nie serial, w którym jest czas, żeby się na chwilę zatrzymać.cp