Od pięciu przeszło lat bydgoski wymiar sprawiedliwości próbuje ustalić okoliczności śmierci 12-letniego Mateusza Pyskira, potrąconego na przejściu dla pieszych. Może zabrzmi to cynicznie i mało taktownie, ale gdyby zmarły tragicznie chłopiec nie miał wykształconych rodziców (oboje są naukowcami, wykładowcami akademickimi z dziedziny nauk ścisłych) do procesu w ogóle by nie doszło. To oni od początku walczyli z policją, prokuraturą i sądem, które bezrefleksyjnie umarzały oczywistą z pozoru sprawę. To oni doprowadzili do wszczęcia śledztwa i rozpoczęcia procesu, a w rezultacie skazania kierowcy na karę więzienia w zawieszeniu. Dzięki potędze myśli i precyzyjnym obliczeniom dowiedli wszem wobec, że mylili się policjanci, mylił się prokurator oraz biegły sądowy, rzekomo ekspert do spraw wypadków komunikacyjnych. Wykazali, że gdyby przyjąć tezy biegłego za prawdziwe, chłopak musiałby poruszać się po jezdni z prędkością 60 kilometrów na godzinę.
<!** reklama>
Proces toczy się od nowa, ponieważ Sąd Okręgowy dopatrzył się kilku nieścisłości w uzasadnieniu wyroku sądu pierwszej instancji i nakazał wznowienie postępowania. Rodzice i inni rozsądni ludzie zadają sobie pytanie: jak długo jeszcze to potrwa? Wczoraj sędzia maglował jednego ze świadków, żądając, by ten przypomniał sobie szczegóły wydarzenia sprzed lat i określił, gdzie dokładnie leżało ciało chłopca. Może sędzia przesadził, a może jego skrupulatność jest uzasadniona. Należy jedynie wierzyć, że równie wymagający będzie skład sędziowski wobec policjantów, którzy - jak się okazało w pierwszym procesie - mało dokładnie zabezpieczali dowody oraz miejsce wypadku.