Aleksander Kaszowski przyszedł na świat w Poznaniu w 1935 roku. Ojciec, oficer Wojska Polskiego, poległ 12 września 1939 roku w bitwie nad Bzurą. Żeglarz, wieloletni szef bydgoskiego ZNTK.
- Kiedy kończyłem dziewiątą klasę, miałem małą maturę, po której przyjmowano do szkoły morskiej, ale ja miałem wówczas 14 lat i byłem za młody. Już po maturze w liceum im. Bolesława Chrobrego w Gnieźnie chciałem iść na budowę okrętów w Gdańsku. W tych czasach wypłynięcie w morze graniczyło z cudem, a ja mimo wszystko zostałem zakwalifikowany na rejs keczem, nazywanym wtedy „Młoda Gwardia”, który dopiero w 1957 roku wrócił do swej starej nazwy „Generał Zaruski”. Wybrałem rejs, zamiast zdawać egzaminy. Kiedy wróciłem z morza, o dostaniu się na budowę okrętów już nie było mowy. Po dodatkowym egzaminie przyjęto mnie na wydział mechaniczny, który skończyłem w 1957 r., czego nigdy nie żałowałem.
- Po studiach podjąłem pracę w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Poznaniu. Po kilku latach zaproponowano mi przejście do Bydgoszczy na stanowisko głównego inżyniera, zastępcy dyrektora. W 1965 r. przeprowadziliśmy się z żoną i córkami, i tak utknąłem tu na wiele lat, pełniąc funkcje dyrektora, zarządcy, prezesa i nie ukrywam - mam ogromną satysfakcję z tej pracy. Nasze ZNTK to jeden z nielicznych wielkich zakładów, który się utrzymał, a nowa ekipa, której przekazałem firmę, zmieniła nazwę na PESA i z wielkim powodzeniem buduje ciekawe asortymenty autobusów szynowych, elektrycznych pociągów podmiejskich, tramwajów.
- Zaczynałem na jeziorach gnieźnieńskich, ale pierwszy stopień młodszego żeglarza zdobyłem na Jeziorze Kierskim w 1948 r.
- Przesadzają ci, którzy mówią, że jestem na emeryturze bardziej zajęty niż będąc dyrektorem czy prezesem. Choć prawdą jest, że nie przesiadywałem w firmie nadmiernie długo. Może dlatego nigdy nie miałem zawału, ani wrzodów żołądka, a przepracowałem w bydgoskich ZNTK 34 lata. Przebyłem ładny kawał drogi, różne zakręty. Czasem było wesoło...
- Dziś jestem kapitanem seniorem, udzielam się w Kujawsko-Pomorskim Kolegium Kapitanów, jestem członkiem Bractwa Kaphornowców. Jestem kapitanem żeglugi wielkiej, ale dowodzić na morzu już nie mogę. Mam wszczepione dwa sztuczne stawy biodrowe. Raz jeden z nich mi się zwichnął. Towarzyszył temu nieopisany ból. Na jachcie co chwilę trzeba wyskoczyć na pokład, pod pokład, radzić sobie ze sztormem, wysoką falą. Łatwo się przewrócić. Gdyby w takich okolicznościach doszłoby do zwichnięcia, to byłaby tragedia...
- Z żoną spotkaliśmy się po raz pierwszy 6 grudnia 1957 roku w tramwaju nr 7 o godz. 6.45 i pamiętam każdy szczegół jej ubrania. Dojeżdżaliśmy do tych samych zakładów, ja z Gniezna, ona z Pobiedzisk. Wiele lat pływaliśmy razem. Za nami Złote Gody. Wychowaliśmy dwie córki, które w pełni realizują się w swoich zawodach i jesteśmy z nich dumni. Mamy też dwie wnuczki, pięciu wnuków i jedna dwuletnią prawnuczkę.