W światowym, aktorskim obiegu filmowo-serialowym o innych rolach raczej nie mamy co marzyć - i za sprawą zabawnego akcentu, i paru innych spraw też. Ale z rzadka udaje nam się z tej szuflady wyskoczyć. Ostatnio wyskakuje Marcin Dorociński.
Oczywiście każda próba poskrobania przez naszych aktorów ekranów świata całego wzrusza i napina nasze media. A tu pani Weronika Rosati, a tu pani Alicja, dziewczę z gór, a tu pani Iza… Generalnie wychodzi z tego „… i kamieni kupa”, jak mawiał nieodżałowany minister Bartłomiej, bo albo kogoś wytną w ogóle, albo wielka rola okazuje się dwusekundowym przekicaniem przez ekran. Z małymi wyjątkami rzecz jasna, jak „Salt”, w którym Daniel Olbrychski tak zagrał demonicznego Rosjanina, że ukradł film samej Angelinie Jolie.
Na punkcie Dorocińskiego Polska zwariowała lat temu parę, co po „Róży” czy „Pitbullu” nie było trudne. Ale wydawało się, że pan Marcin będzie królem lokalnego podwórka, jak wielu przed nim. A tu proszę, właśnie na festiwalu w Karlowych Warach pokazano „Anthropoida”, w którym Dorociński gra m.in. z Jamiem Dornanem - czyli panem Greyem o 50 twarzach. Pan Marcin zagrał też w „The Killers” z Ulrichem Thomsenem, gwiazdą serialu „Banshee”, a od niedawna oglądamy go w serialu z RPA „Cape Town”, u boku Tronda Espena Seima, gwiazdy „Instynktu wilka”. I wygląda na to, że pięć minut wszechświatowej sławy zamieni się co najmniej w godzinę. Te serialowe motywy to zresztą cwana ścieżka, bo dziś ambitne odcinkowce nowej generacji, oglądane w globalnych sieciach VOD, przejęły rolę kinowych szlagierów.
Pan Marcin w „Anthropoidzie” jest Czechem Vankiem, w „Cape Town” Żydem Blochem. I fajnie, tylko kto teraz będzie grał tych wszystkich Rosjan?