Pomysł zainteresowania się bydgoską giełdą samochodową na Fordońskiej podpowiedział nam jeden z Czytelników, który sprzedawał tam auto. Kiedyś to miejsce dla wielu mężczyzn stanowiło niemal obowiązkowy punkt niedzielnego spaceru.
Dla niektórych bardziej obowiązkowy niż kościół. Wokół kartodromu ciasno było niemożliwie. Ludzie czekali w kolejce po bilet wstępu, potem przeciskali się obok siebie niczym w drodze do drzwi autobusu. Aby wjechać samochodem na teren giełdy lub z niej wyjechać, trzeba było sporo odczekać i mieć oczy dookoła głowy. Ułatwiało to życie oszukańczym handlarzom, bo zamiast próbnej jazdy, klient musiał zadowolić się odpaleniem silnika, przygazówkami i obserwacją, czy silnik nie pluje olejem oraz postukaniem w blachy w poszukiwaniu śladów szpachlowania. W ubiegłą niedzielę na giełdę wysłałem młodą reporterkę, która znalazła się tam pierwszy raz w życiu. Wróciła mocno rozczarowana. W słońcu wygrzewało się nie więcej niż dwieście wozów, wokół nieśpiesznie kręciło się kilkaset osób. Dziennikarkę zdziwiło też, że obok aut pełno było przekupniów oferujących nie akcesoria samochodowe, lecz mydło i powidło.
Czytelnik, który poprosił nas o artykuł na temat giełdy, nie chciał, byśmy tylko nostalgicznie zamyślili nad przemijaniem. Do organizatora giełdy, Polskiego Związku Motorowego, miał żal o to, że kasuje za wjazd spore pieniądze, natomiast prawie nic nie oferuje w zamian. Czytelnik ma rację. Kiedy obejrzałem zdjęcia zrobione w niedzielę przez naszego fotoreportera, zauważyłem, że jest jednak element łączący tę dawną giełdę, z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ze współczesną. To, mówiąc eufemistycznie, niedostatek wygód. Wirtualne komisy samochodowe w Internecie są najpewniej głównym sprawcą spadku zainteresowania tradycyjnymi giełdami. Na pewno jednak nie pomogło też to, że organizatorzy tradycyjnych giełd chcieli na nich wyłącznie zarabiać, a broń Boże, inwestować. Przez lata, gdy interes kręcił się jak złoto, teren wokół kartodromu nie doczekał się ani porządnego parkingu dla kupujących, ani dobrej nawierzchni na samej giełdzie. Ogrodzenie straszy odpadającą farbą. Próżno szukać tam też miłej knajpki, w której można pogadać o interesach albo zjeść lody z rodziną. Choć z tyłu płynie Brda, nikt nie pomyślał o uporządkowaniu nabrzeża, wytyczeniu ładnych ścieżek spacerowych. Rzeka - jak widać na zdjęciu - nadal służy głównie jako bezpłatna toaleta. I trudno się temu dziwić, skoro ten przybytek w budynku PZM kosztuje 2 zł, czyli więcej niż najnowocześniejsze toalety na stacjach benzynowych. A płacić za nią muszą też sprzedawcy, mimo że wjazd na giełdę osobowym autem kosztuje 35 zł. Takim sposobem PZM, pewnie ku uciesze właścicieli sąsiednich autokomisów, przyspiesza zgon giełdy. Jej dodatkową funkcję - atrakcji, lekarstwa na niedzielną nudę - spełniają teraz galerie handlowe.
<!** reklama>
Poniedziałkowy reportażyk o strachu lokatorów po pożarze baraku przy ul. Glinki 147 uświadomił mi, że te budynki wciąż stoją i mieszkają w nich ludzie. Ostatni raz w jednym z baraków w tej kolonii, pobudowanej chyba jeszcze w latach czterdziestych, byłem z wizytą ponad ćwierć wieku temu. Bardzo współczułem przyjmującej mnie tam koleżance warunków, w jakich musi mieszkać. Pamiętam, że wspominała wtedy z błyskiem w oku, że wkrótce ma dostać mieszkanie komunalne, bo ponoć baraki idą do rozbiórki. Z koleżanką urwał mi się kontakt, mam nadzieję, że wyrwała się z tego getta. Ale chciałbym, by ludzie, którzy dziś decydują o obliczu miasta, mieli w głowie obraz baraków przy skrzyżowaniu Glinki i Szpitalnej, gdy kłócą się o to, czy Bydgoszcz powinna mieć aquapark za 200, czy może tylko za 90 milionów. Te baraki to nie budy sklecone przez bezdomnych ze skrzynek i kartonów, lecz lokale w administracji ADM, za które miasto nalicza czynsze, ale już kominiarza po pożarze wysłać tam nie chciało. ADM zgodziła się na to dopiero pod naciskiem „Expressu”.