Jest stary i schorowany. Gdy czuje się lepiej, pisze kolejny list. Chce sprawiedliwości. W stanie wojennym jego, dyrektora z woli „Solidarności”, wyrzucono z pracy. Dziś nikt nie chce mu pomóc.
<!** Image 2 align=none alt="Image 162396" sub="Ryszard Wiese był bardzo dumny
ze swojego pierwszego „malucha”, kupionego oczywiście
na przydziałowy dla kierownictwa „Formetu”, talon, otrzymany z Fabryki Samochodów Małolitrażowych">To była w czasie Polski Ludowej kariera niemal wzorcowa. Ryszard Wiese pochodzenie miał właściwe, bo robotnicze, przekonania prawidłowe (w młodym wieku wstąpił do PZPR), a w dodatku miał głowę na karku, szybko się uczył, umiał współżyć z ludźmi i nimi kierować. Nic dziwnego, że jego zawodowa
kariera
potoczyła się błyskawicznie.
Po ukończeniu w 1954 r. Technikum Mechanicznego w Bydgoszczy dostał nakaz pracy w fabryce narzędzi „Befana” przy ul. Marcinkowskiego. Było tam niewielu inżynierów i techników, więc szybko awansował. Po roku kierował wydziałem, na którym pracowało około 250 osób. Potem został szefem produkcji.
<!** reklama>Pod koniec lat 60. zrodziła się idea budowy fabryki, która stworzy podwaliny dla znajdującego się wówczas w Polsce w powijakach przemysłu motoryzacyjnego. Tak powstał bydgoski „Formet”, fabryka form wtryskowych, przeznaczonych głównie do produkcji części samochodowych. Był 1973 r. Ryszard Wiese akurat skończył studia z ekonomii i otrzymał propozycję objęcia funkcji dyrektora ds. ekonomicznych i pracowniczych. Właśnie z taśmy montażowej miały zjeżdżać pierwsze „maluchy”, a na deski kreślarskie wchodził polonez, następca fiata 125p. - Roboty było huk - wspomina Ryszard Wiese. - Trzeba było przyjąć do pracy 1200 osób, pozyskać cały park maszynowy, w większości z Zachodu. Od ministra Tadeusza Wrzaszczyka, późniejszego szefa Komisji Planowania i wicepremiera, dostaliśmy 150 mieszkań, żeby ściągnąć najlepszych fachowców. Dodatkowo 50 mieszkań otrzymałem od wojewody Lehmanna. Wrzaszczyk zakazał nam całkowicie eksportu do ZSRR. Formy mieliśmy wysyłać na Zachód, do RFN, USA, Norwegii, żeby w pierwszej kolejności spłacić dewizowe kredyty wzięte na rozruch zakładów.
<!** Image 3 align=right alt="Image 162396" sub="Dyrektor Wiese był wielkim pasjonatem sportu. W „Formecie” stworzył silną sekcję szachową, należącą do najlepszych w Polsce.">Socjalistyczny system gospodarowania w tym okresie działał w najlepsze. Wiese szybko się go uczył. Kiedy do „Formetu” przyjechał ówczesny dyrektor Fabryki Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej, Ryszard Dziopak, poseł na Sejm, aby poprosić o zwiększenie dostaw części, jako argument położył na biurko Wiesego 10 talonów na „maluchy” dla pracowników.
W styczniu 1973 r. miało miejsce uroczyste uruchomienie fabryki wybudowanej przy ul. Dąbrowa. Ale czas prosperity nie trwał długo. Po kilku latach braki zaopatrzeniowe i dewizowe coraz mocniej dawały się we znaki. Propaganda dekady sukcesu zbierała z kolei odmienne żniwo.
Czas próby
- W końcu lat 70. dochodziło do coraz większych zgrzytów na linii załoga - kadra kierownicza zakładu - wspomina Ryszard Wiese, który w tym czasie był już zastępcą dyrektora do spraw ekonomicznych. - Ludzie widzieli, że dzieje się coś niedobrego. Pracowali coraz więcej, w sklepach było pusto albo drożało, a kadra budowała domy i domki letniskowe, niejednokrotnie wykorzystując nielegalnie pozyskane materiały.
Stanisław Matyasik był w tym czasie pracownikiem „Formetu”.
<!** Image 4 align=none alt="Image 162396" sub="„Formet” produkował głównie formy odlewnicze. Wymagało to wielkiej precyzji, staranności i znacznych umiejętności, nabywanych latami przy warsztacie.">- Pracowaliśmy naprawdę ponad siły - mówi. - Wszyscy żądali od nas więcej i więcej, bo mieliśmy przysparzać krajowi dewiz. 27 sierpnia 1980 r. podjęliśmy strajk. Po podpisaniu porozumień gdańskich wstąpiłem do „Solidarności” i zostałem wybrany do Komisji Zakładowej. To był czas wielkiego entuzjazmu. Zaczęliśmy naprawdę mieć coś do powiedzenia w zakładzie. Wyszły wtedy na wierzch błędy w zarządzaniu i różne niegodziwości ze strony dyrekcji. Zażądaliśmy odejścia dotychczasowej kadry.
Z pięciu członków dyrekcji „Formetu” w zakładzie pozostał tylko Ryszard Wiese. Na życzenie załogi miał zostać nowym naczelnym. Nominację 1 października 1980 r. przywiózł do fabryki osobiście dyrektor zjednoczenia. - Powiedział mi, że taka reakcja załogi to dziś coś niebywałego, z czym jeszcze się nie zetknął - wspomina Wiese.
<!** Image 5 align=none alt="Image 162396" sub="Nowoczesna fabryka „Formet”, wybudowana od podstaw przy ul. Dąbrowa, oddana do użytku w 1973 r.">Od tego dnia rozpoczął się najpiękniejszy czas w jego życiu.
- Szybko ustabilizowała się sytuacja w zakładzie, poprawiły się wyniki ekonomiczne - wspomina Stanisław Matyasik. - Dyrektor był sprawny, ugodowy, dbał o dobre kontakty z pracownikami, kładł nacisk na wyniki produkcji. Jednego tylko odmówił - nie chciał wstąpić do „Solidarności”...
Wszystko zmieniło się 13 grudnia 1981 r.
Ryszard Wiese: - Dostałem tego dnia telefon z Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej. Powiedziano mi, że od poniedziałku do zakładu przyjeżdża komisarz wojskowy. Okazał się nim pułkownik Feliks Rogala z Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Towarzyszyli mu ppłk Zakrzewski i ppłk Jasiński z POW i dwaj esbecy. Jednym z nich był kpt. Jankowiak z Bydgoszczy. Od pierwszego dnia z Rogalą nie przypadliśmy sobie do gustu. Był arogancki, na każdym kroku usiłował pokazać, kto tu naprawdę rządzi. Wchodził bez pukania do mojego gabinetu, publicznie mnie krytykował, twierdził, że chodzę na pasku „Solidarności”, przerywał narady, szarogęsił się. Niebawem doszło do mnie, że Rogala wszem i wobec mówił, że długo tu nie posiedzę, że znalazł już nowego, lepszego, pewnego i oddanego sprawie socjalizmu dyrektora. Miał nim być Jerzy Kilichowski, były sekretarz Komitetu Miejskiego partii w Bydgoszczy, studiujący właśnie... ideologię marksistowsko-leninowską w Warszawie. Tak się dziwnie złożyło, że akurat w „Formecie” żona Kilichowskiego, Barbara, była kierowniczką działu szkolenia zawodowego. Jej pokój to było biuro-ucho i Rogala często tam przebywał...
<!** Image 6 align=left alt="Image 162396" sub="Oprócz części do prawdziwych samochodów, fabryka wytwarzała także elementy do samochodów - zabawek">Atmosfera w zakładzie od pierwszego dnia stanu wojennego była zła.
Stanisław Matyasik: - Esbecy sporządzili listy niepokornych. Mimo iż nie było strajków, byliśmy obserwowani. Przeglądali nasze teczki personalne, wzywali na przesłuchania, domagali się podpisywania lojalek...
- Czułem, że Rogala szuka na mnie haka. Coraz bardziej nie znosiliśmy się - wspomina Wiese. - Pułkownik zaczął wypominać mi, że jest niepokój na produkcji i ja za to odpowiadam. Twierdziłem, że owszem, jest, ale nie przeszkadza w pracy i nie powinien budzić niczyich obaw. Rogala wręczył mi dwie karteczki. Na każdej były cztery nazwiska. Z tymi ludźmi kolejno miałem przeprowadzić rozmowy w asyście dwóch esbeków i nakłonić ich do podpisania tzw. lojalek. Na ośmiu podsunięty kwitek popisał tylko jeden. Pozostałych esbecy wyprowadzali w kajdankach z mojego gabinetu tylnym wyjściem, by inni tego nie widzieli i wywozili ich na komendę milicji. Następnego dnia Rogala stwierdził, że skoro nie umiałem wymóc podpisania lojalek, to muszę teraz tych ludzi zwolnić z pracy. Spojrzałem na listę, były tam cztery nazwiska. Oznajmiłem, że są to najwyższej klasy fachowcy, dostali od nas nawet mieszkania. Rogala obruszył się: „Dzisiaj chodzi przede wszystkim o pryncypia, o socjalizm, nie rozumiecie, towarzyszu dyrektorze? Trzeba ich zwolnić, bo zagrażają socjalizmowi”. Dał mi czas do namysłu. Jeden dzień.
Dla dobra zakładu
Wiese gryzł się z myślami całą noc. Następnego dnia powiedział Rogali, że nie zwolni żadnego ze wskazanych pracowników, bo byłoby to z dużą szkodą dla fabryki.
<!** Image 7 align=right alt="Image 162396" sub="Ryszard Wiese (w środku) często przyjmował gratulacje (i tradycyjne goździki) za produkcyjne dokonania. Towarzyszyły one wręczaniu odznaczeń i medali.">- Myślałem, że piana mu pójdzie z ust - wspomina dzisiaj. - Wykrzykiwał: „Ja tu rządzę”, „Nie popuszczę”, „Towarzysz dyrektor musi odejść”. Zapowiedział, że będę wezwany na rozmowy do Urzędu Wojewódzkiego. I rzeczywiście, następnego dnia przyjechał po mnie samochód...
Ówczesny wicewojewoda bydgoski Edward Molik i sekretarz KW PZPR Ryszard Bandoszek zasugerowali, by Wiese sam zwolnił się z pracy. Deklarowali: „Jeśli tak zrobicie, pomożemy. Będziecie mogli wybrać inny zakład, w którym zostaniecie naczelnym. Może to być FATO, „Techma” lub „Byfauch”.
Wiese nie odpowiedział nic.
Następnego dnia pułkownik Rogala dał Wiesemu 3 dni na rezygnację. Jeśli nie, to obiecał ściągnąć z Warszawy dyrektora departamentu kadr w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego, który miał Wiesego zwolnić. Dyrektor Nickel rzeczywiście przyjechał.
- Namawiał do złożenia rezygnacji - mówi Ryszard Wiese. - Mówił, że ciąży na mnie zarzut działania na szkodę socjalizmu, że tego nie da się w ministerstwie obronić. „Niech pan sam ustąpi, żeby nie było strajków” - stwierdził kategorycznie. Zastanawiałem się jeszcze parę dni. Radziłem się przyjaciół. Za ich namową skapitulowałem. Po kilku dniach dyrektor Nickel przywiózł odwołanie ze stanowiska w związku ze złożoną rezygnacją. Wręczył mi je przy Rogali. Ten oznajmił, że od jutra nie mam prawa wstępu do zakładu. Nie pozwolono mi pożegnać się z pracownikami przez radiowęzeł, o co prosiłem.
- W lutym 1982 r. przez radiowęzeł zakładowy usłyszeliśmy krótką informację, że dyrektor Wiese odchodzi na własną prośbę - wspomina Stanisław Matyasik. - Dobrze wiedzieliśmy, co się naprawdę dzieje, że ta decyzja jest fikcją i zapadła pod przymusem. Poza dyrektorem w krótkim czasie zwolniono około 50 pracowników, w tym większość członków byłej Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność”.
Przez 3 miesiące po odejściu Wiese odpoczywał i odbierał pensję. Potem wybrał się do szarej eminencji ówczesnej Bydgoszczy, I sekretarza Komitetu Miejskiego PZPR, Ignacego Iwańcza, po obiecaną pracę. Ten jednak go spławił. Wtedy Wiese udał się do Jerzego Grzanki, ówczesnego dyrektora „Befany”. Grzanka obiecał, że specjalnie dla Wiesego stworzy stanowisko dyrektora ds. produkcji. Rozpisał konkurs, który Wiese wygrał. Nominacji sprzeciwił się jednak Iwańcz. I tak Wiese został w „Befanie” tylko kadrowcem. Niebawem dowiedział się, że nowym naczelnym „Formetu” został... właśnie Kilichowski.
Kilichowski musi odejść
Minęło 7 lat. Długich lat. Ryszard Wiese nie pracował już w „Befanie”, gdy socjalizm upadał. Od 1983 r. był dyrektorem do spraw ekonomicznych w „Prebudzie”. Stanisław Matyasik w „Formecie” przetrwał. Jako jedyny z dawnej Komisji Zakładowej „S”. Los sprawił, że mężczyźni spotkali się jeszcze raz w jednej firmie.
- Po okrągłym stole nabraliśmy znów wiatru w żagle - wspomina Matyasik. - Znienawidzony w zakładzie Jerzy Kilichowski musiał odejść. Za jego rządów zakład mocno podupadł, a nam pozostawał o tylko przyglądać się, jak faworyzował swoich. Jak rozdawał mieszkania, działki, talony na samochody. Jak tworzył spółki, żeby „swoi” zarabiali więcej kosztem załogi.
Pracownicy „Formetu” poszli do Ryszarda Wiesego z pytaniem, czy nie zechce wrócić. Chciał. Zebrali 400 podpisów i pojechali z nimi do Warszawy, do ministerstwa.
To jednak nie wystarczyło. Kilichowski wyleciał, ale nowy naczelny musiał być z konkursu. Wiese do konkursu stanął i... go nie wygrał. Przeciw była Rada Pracownicza.
- To był rzeczywiście ewenement - wspomina Stanisław Matyasik. - Zadziałał strach przed zmianą układów stworzonych przez Kilichowskiego. Bali się nowej miotły.
Stan zawieszenia nie trwał jednak długo. Sejm przyjął ustawę o przywróceniu praw pracowniczych sprzed stanu wojennego, a Wiese skwapliwie z niej skorzystał. I do „Formetu” na swój dawny fotel wrócił. Tyle że nie na długo. Zakładu nie dało się już uratować w nowej rzeczywistości i ze starymi długami. Firma poszła w rozsypkę, jak dziesiątki jej podobnych przedsiębiorstw powstałych w PRL-u. Gorzki był to powrót dla Ryszarda Wiesego. Nie dał mu tak oczekiwanej satysfakcji.
Nadzieja w Strasburgu?
Dziś Wiese jest starym, schorowanym człowiekiem, od dawna na rencie. Ale pułkownik Rogala nie przestaje śnić mu się po nocach.
Gdy czuje się lepiej, siada przy biurku i pisze listy. Do posłów i senatorów z naszego regionu. Do IPN. Do ministra obrony narodowej. Do premiera. O ściganie i osądzenie Rogali.
Wszędzie jednak odsyłany jest z kwitkiem. „Nie możemy w pana sprawie nic zrobić” - odpisują wszyscy niezmiennie.
- Chyba pozostaje mi napisać do Strasburga, to jedyne wyjście - komentuje Wiese.
Złożył też wniosek do sądu o odszkodowanie, chcąc skorzystać z ustawy obejmującej osoby represjonowane i zwolnione z pracy.
Sąd złożył mu wyrazy... współczucia: „Sąd w pełni rozumie poczucie krzywdy wnioskodawcy oraz żal do osób, które przerwały i tym samym zamknęły mu dalszą drogę rozwoju kariery zawodowej, jednak te okoliczności nie mogą zostać uwzględnione” - napisano w uzasadnieniu.
Taki los, jaki spotkał Wiesego, nie został w ustawie wzięty pod uwagę.
- Wiem, że Rogala mieszka sobie spokojnie w Warszawie i od lat odbiera od odrodzonego państwa wysoką emeryturę za swoje dawne „zasługi” - mówi Wiese. I pyta retorycznie: - Czy może być lekko, gdy trzeba z tą świadomością żyć?